Czy „Hiszpanka” jest, jak zapowiadają plakaty, „filmowym arcydziełem”? Nie. Czy warto wybrać się na nią do kina? Tak. W końcu kto jeszcze wierzy zapowiedziom z plakatów.
Truskawki zamiast armat!
[Łukasz Barczyk „Hiszpanka” - recenzja]
Czy „Hiszpanka” jest, jak zapowiadają plakaty, „filmowym arcydziełem”? Nie. Czy warto wybrać się na nią do kina? Tak. W końcu kto jeszcze wierzy zapowiedziom z plakatów.
Łukasz Barczyk
‹Hiszpanka›
EKSTRAKT: | 80% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Hiszpanka |
Dystrybutor | Vue Movie Distribution |
Data premiery | 23 stycznia 2015 |
Reżyseria | Łukasz Barczyk |
Zdjęcia | Karina Kleszczewska |
Scenariusz | Łukasz Barczyk |
Obsada | Crispin Glover, Artur Krajewski, Florence Thomassin, Jan Frycz, Jakub Gierszał, Patrycja Ziółkowska, Karl Markovics, Sandra Korzeniak |
Rok produkcji | 2014 |
Kraj produkcji | Polska |
Czas trwania | 110 min |
Gatunek | akcja, historyczny, kryminał |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
„Hiszpanka” to kino autorskie pełną gębą. Niby superprodukcja, ale jednak przede wszystkim materiał do pokazania możliwości scenopisarskich, reżyserskich, czy wreszcie: aktorskich. Pomysł wyjściowy był taki, żeby nakręcić film o powstaniu wielkopolskim – które jakoś do PR-u nie miało dotąd szczęścia. Wystarczy przypomnieć dziwne obchody poznańskie, w których walka z Niemcami łączyła się płynnie z wejściem do Unii Europejskiej i jakoś tak nie bardzo wiadomo było co, z czym i dlaczego. Takie było zamówienie województwa wielkopolskiego. I to prawda, „Hiszpanka” opowiada o powstaniu, ale nie w taki sposób, do którego przyzwyczaiły nas polskie produkcje historyczne.
Dawno nie było u nas filmu, który by w tak lekki sposób podchodził do wydarzeń historycznych. Owszem, mieliśmy już całkiem udane komedie historyczne, jak chociażby „80 milionów” Krzystka, zasadniczo jednak poza ten schemat „poważnego filmu z elementami humoru, żeby widz nie padł z nadmiaru Patosu i Historii” wyjść nie umieliśmy długo. „Hiszpanka” może zapoczątkować w tym względzie nowy trend, który widać już w literaturze, a który słabo dotąd przebijał się na kinowe płótno.
Przede wszystkim Łukasz Barczyk, będący reżyserem, scenarzystą i producentem obrazu, bawi się historią, wykorzystując rzeczywiste wydarzenia i klimat epoki, żeby stworzyć fascynujący miszmasz, miejscami bardzo przypominający poetykę „Lodu” Jacka Dukaja – toutes proportions gardées. Ignacy Jan Paderewski (Jan Frycz) wyrusza do nowopowstałej Polski, o którą tak zabiegał przez całą wojnę. Trasa jego podróży biegnie przez Poznań. Miasto pozostaje jednak wciąż w rękach Niemców, ale atmosfera w nim panująca jest już dość wybuchowa. W sztabie wojsk pruskich debatuje się, co zrobić z kłopotliwym gościem. Zwycięża propozycja upiornej szarej eminencji, doktora Abuse (Crispin Glover), spirytysty i hipnotyzera, który proponuje, by nękać Paderewskiego złymi wizjami tak, by stał się niezdolny do patriotycznych czynów. Przeciwdziałać temu zamierzają zgromadzeni wokół francuskiego medium (Florence Thomassin) poznaniacy: syn przemysłowca (Jakub Gierszał), rozwódka z kontaktami w środowiskach niemieckich (Patrycja Ziółkowska), wojskowy (Tomasz Kowalski), aktorka (Sandra Korzeniak) i hotelowy dandys (Bruce Glover). W tym celu muszą odnaleźć i przekonać do pomocy wybitnego spirytystę żydowskiego pochodzenia, Rudolfa Funka (Artur Krajewski). A jeśli dorzucimy do tego jeszcze zakulisowe działania hakatystów i poznańską tradycję pracy organicznej, otrzymujemy mieszankę nadzwyczaj obiecującą.
To połączenie historii i elementów nadprzyrodzonych przywodzi na myśl na przykład wspomniany „Lód” – nie wszędzie jednak takie porównanie może być z korzyścią dla twórców „Hiszpanki”. Problem jest język, czy raczej kilka języków: twórcy postanowili do ról obcokrajowców zatrudniać faktycznych użytkowników danego języka. Wyjątkiem jest Glover junior, który choć anglojęzyczny gra niemieckojęzycznego bohatera. Wybrnięto z tego jednak zasadniczo dość dobrze, bo postać Glovera mówi z tak straszliwą manierą, że nawet tam, gdzie zdania brzmią nienaturalnie można uznać, że zasadniczo tak miały brzmieć w ustach takiej persony. Inaczej ma się sprawa z polszczyzną: bohaterowie posługują się frazami mającymi brzmieć mniej więcej tak, jak mogłyby brzmieć w 1918 roku. Ta lekka archaizacja sprawia, że wiele kwestii wypada straszliwie teatralnie i niektórzy radzą sobie z tym lepiej (jak aktorzy starszego pokolenia, którzy umieją odpowiednio podać taką frazę), a inni gorzej (młodsi aktorzy z wyjątkiem Sandry Korzeniak, której rola pozwala na dziwaczną emfatyczność, i Pauliny Ziółkowskiej, której kreacja w całości należy do najlepszych na ekranie). Również wierność historii pozostawia nieco do życzenia – nie wszędzie research został wykonany starannie: trudno podać przykłady bez zdradzania szczegółów fabularnych, ale dla dociekliwych rozgryzienie tych błędów będzie stosunkowo proste.
Za co zatem można „Hiszpankę” pochwalić? Scenariusz napisany jest w taki sposób, żeby nie pokazywać całej historii liniowo, pozostawić widza z zagwozdkami do rozwiązania już po seansie, żeby mógł sobie poukładać całość w głowie samodzielnie. Również sposób, w jaki nakręcono film, dostarcza widzowi sporej uciechy. Barczyk bawi się tu kilkoma konwencjami: od sztuczek znanych z teatru telewizji, przez slapstick sprzed półwiecza po mroczne kadry znane z kina grozy. Niektóre efekty psuje długość danej sceny – plus kilka niepotrzebnie rozciągających film aż do 127 minut – ale ogółem nie można powiedzieć wiele złego o samym montażu. Choćby to, w jaki sposób sceny w siebie przechodzą, dowodzi sporej pomysłowości twórców. Mdłe czy oklepane przejścia zdarzają się może raz albo dwa razy. Staranność, z jaką kadrowane są kolejne zdjęcia i dbałość o szczegóły wizualne to kolejne zalety „Hiszpanki”. Dawno nie było w polskim kinie produkcji po prostu tak ładnej. I nie chodzi o wierność szczegółom historycznym – scenografia czy kostiumy, które mamy okazję oglądać, sprawiają raczej wrażenie pewnej stylizacji na koniec drugiej dekady XX wieku niż pieczołowicie odtwarzany detal. Doskonale sprawdza się to w scenach, w których bohaterowie gdzieś po prostu idą czy jadą: mijając po drodze lodowisko, ruszając przez dworzec warszawski pełen charakterystycznych postaci czy podróżując automobilem przez zaśnieżony Poznań. Przestrzeń nie jest pusta, miejsca sprawiają wrażenie żywych. Dodać do tego należy też świetnie komponującą się z obrazem muzykę, która może nie wpada od razu w ucho, ale nienachalnie podkreśla nastrój scen – podobnie rzecz się ma z piosenkami, które dobrano pod kątem „ducha epoki”, a które puentują, niekiedy przewrotnie, akcję.
Zabawa z wątkiem spirytualnym była strzałem w dziesiątkę. Nie dość, że świetnie ogląda się na ekranie zmagania wielkich umysłów, to jeszcze entourage medium daje dodatkową szansę na pokazanie różnych ciekawostek z epoki. Zmiana tego wątku z osobliwości historycznej, uwielbianej przez naszych przodków, w wiodący motyw filmu była posunięciem zdecydowanie trafnym. Można tu ponarzekać co prawda, że spirytyści korzystając z telepatii marszczą brew i przykładają palce do skroni (co tak bawiło swego czasu w „X-men: First Class”) albo zrzucić to na karb – dość umownie poważnej przecież – konwencji.
Obsada filmu jest nie dość, że w większości świetnie dobrana do ról, to jeszcze często bardzo nieoczywista. Mamy okazję oglądać stosunkowo mało znane twarze, jak znaną z „Persona: Marylin” Krystiana Lupy Sandrę Korzeniak, która świetnie wygrywa wszystkie manieryzmy swojej postaci. Crispin Glover jako główny schwarzcharakter jest odpowiednio demoniczny i ma emploi jak stworzone do tej roli – zwłaszcza w kostiumie, w jaki zostaje ubrany, i butach ze sztybletami. Jan Frycz jako Paderewski nie szarżuje i zasadniczo pozostaje w cieniu innych ról – w taki sposób zresztą napisana jest ta postać – ale w momencie jego przyjazdu do Poznania okazuje się, że może naturalnie przejść od kuriozum w scenie z muchą do patosu w ikonicznej scenie przemowy z hotelowego balkonu. Ta akurat decyzja castingowa dostarcza też zresztą jednej z niezamierzenie chyba zabawnych scen w filmie. Najwięcej celnych bon motów, wywołujących uśmiech na twarzy widza, dostaje jednak Jan Peszek – jeden z tych, którym specyficzna fraza, jaką mówią postacie z „Hiszpanki” wychodzi perfekcyjnie i naturalnie.
Można zatem narzekać na dziury fabularne, naiwność niektórych rozwiązań, nie zawsze dopracowane i osiągające swój cel efekty specjalne, niedokładności historyczne czy dziwny akcent niektórych postaci. Można też pójść do kina i mieć świetną zabawę przez dwie godziny. Można to też połączyć. I, co pokazuje przykład tu podpisanej, nadal bawić się dobrze.
Oho, film zapowiada się ciekawie. Trailery oglądałem bez szczególnego nastawienia (wiadomo, jak się je robi - najlepsze sceny do 1,5 minutowej zajawki, a cały film to flaki z olejem), ale tu się kroi niezłe kostiumowe widowisko.
No i wreszcie o Powstaniu Wielkopolskim. Może po tragediach Bitwy Warszawskiej i Wiednia, polskie kino historyczno-kostiumowe ma jakieś szanse.
A i moje marzenia na ekranizację genialnego "Lodu" się spełnią.