Nie czytać recenzji (nawet tej, choć to akurat nie powinno być groźne) przed seansem. Iść do kina na najnowszy film Clinta Eastwooda. Oglądać całym sercem. Dać się znokautować. Przemyśleć całość i wracać długo do tego, co można opowiedzieć za pomocą historii o kobiecym boksie.
Konrad Wągrowski
Emocjonalny nokaut
[Clint Eastwood „Za wszelką cenę” - recenzja]
Nie czytać recenzji (nawet tej, choć to akurat nie powinno być groźne) przed seansem. Iść do kina na najnowszy film Clinta Eastwooda. Oglądać całym sercem. Dać się znokautować. Przemyśleć całość i wracać długo do tego, co można opowiedzieć za pomocą historii o kobiecym boksie.
Clint Eastwood
‹Za wszelką cenę›
„Million Dollar Baby”, najnowsze dzieło Clinta Eastwooda, stawia przed recenzentem ogromne wyzwanie – bo jak tu pisać o filmie, nie mogąc zdradzić prawie nic z jego fabuły, aby nie zepsuć widzowi przyjemności oglądania. Najlepiej, wybierając się na ten obraz do kina, nie wiedzieć o nim nic (to podejście polecam zresztą do każdego filmu), ale to niezwykle trudne w dzisiejszych czasach, gdy materiały promocyjne atakują nas ze wszystkich rodzajów mediów, a recenzenci nierzadko nie są skorzy do stosowania się do słusznej w tym wypadku rady dystrybutora, by zachować dla siebie szczegóły fabuły (być może dlatego, że wielu z nich nie ma o filmie nic do powiedzenia, prócz przytoczenia jego streszczenia). Zapewne więc wiecie, że „Za wszelką cenę” jest filmem, w którym pojawia się temat kobiecego boksu, że Hilary Swank gra dziewczynę pragnącą zrobić karierę w tej dyscyplinie sportu, a Clint Eastwood gra jej trenera. Oczywiście dotarło też do was, że film jest czymś więcej niż tylko żeńską wersją „Rocky’ego”. I naprawdę wiedzieć więcej nie potrzebujecie, o ile pragniecie, aby film uderzył w was z siłą nokautującego ciosu. Jeśli uważacie, że niniejsza recenzja może coś zdradzić (choć będę się starał, aby tak się nie stało), przerwijcie jej lekturę i powróćcie do niej po seansie. W tym momencie więc powiem jedynie to, że film jest z pewnością wart obejrzenia.
Przyznam, że nie mogę doczekać się wydania u nas rzetelnej biografii Clinta Eastwooda (oczywiście życzę mu jak najdłuższych lat aktywnego twórczo życia) . Od trzecioplanowych ról w podrzędnych filmach i serialach, poprzez główną w serialu „Rawhide”, rozsławionym piosenką w „Blues Brothers”. Dalej coś, co przynajmniej teoretycznie nie powinno wiązać się z budowaniem aktorskiego wizerunku – główne role w spaghetti westernach – ale rozpoczęło kształtowanie legendy. Seria ról w przygodowych obrazach w stylu „Tylko dla orłów” i „Złoto dla zuchwałych” i dużo zamieszania poprzez rolę brudnego Harry’ego w kilku kolejnych filmach. Ale nadal brak uznania filmowego świata. To przychodzi później. W międzyczasie Eastwood bierze się za reżyserię i ma już ugruntowany status gwiazdy. Wtedy osiąga, wydawałoby się, szczyt swojej kariery – westernem „Bez przebaczenia” zgarnia pulę Oscarów. Zwieńczenie? Nie. Już wkrótce tworzy zupełnie z pozoru do siebie nie pasujący film – doskonały melodramat, a po siedemdziesiątce przeżywa drugą młodość reżyserską, kręcąc „Rzekę tajemnic” i „Za wszelką cenę”, i aktorską, poprzez doskonałą rolę w tym ostatnim.

Eastwood robi podobną rzecz, jaką potrafili niegdyś Hitchcock („Psychoza”), Coppola („Ojciec chrzestny”), czy, z naszego podwórka, Andrzej Wajda za swych najlepszych czasów („Ziemia obiecana”). Bierze przeciętnej wartości pierwowzór literacki i w swym filmie pogłębia go, nadaje mu nową wymowę i obiera w sugestywną warstwę wizualną. Wychodząc od serii opowiadań bokserskich F.X. Toole’a, mówi o kwestiach wiary i odkupienia, relacjach międzyludzkich, winie i zadośćuczynieniu. Swą opowieść buduje bardzo oszczędnie – głównym nurtem fabuły jest bokserski trening biednej i prostej dziewczyny, a ważniejsze prawdy są wtrącane w krótkich scenach, krótkich wymianach zdań, nieśmiałych sugestiach, które dopiero na zakończenie filmu nabierają pełnego kształtu. Na dodatek prowadzi historię w kierunku wydawałoby się dość przewidywalnym, by jednym zwrotem zaskoczyć widza przywykłego do standardowych rozwiązań. Efekt jest piorunujący – widz wychodzi z kina oszołomiony i dopiero po seansie buduje sobie obraz całości filmu (o ile oczywiście chce sobie zadać taki trud – a zapewniam, że warto). „Za wszelką cenę” jest jednym z tych filmów, które długo po seansie nie dają o sobie zapomnieć, każąc zastanawiać się nad drobiazgami pojawiającymi się w filmie. W ostatnich latach chyba tylko „Powrót” Zwiagincewa w ten sposób na mnie zadziałał.

Niemała w tym rola powolnej nastrojowej narracji wspomaganej komentarzami zza kadru (o tym kto komentuje też dowiadujemy się dopiero na końcu) oraz dość mrocznych zdjęć i smutnej scenografii, czyniącej z filmu dzieło niezwykle sugestywne od strony wizualnej. Trójka głównych aktorów też gra swe najlepsze role od lat. Morgan Freeman wielkim aktorem jest i w roli zmęczonego życiem byłego boksera potwierdza po prostu swą klasę. Etatowy twardziel Eastwood tym razem zasłużył sobie na oscarową nominację rolą bardziej wzruszającą, w której na jego zmęczonej i zniszczonej twarzy widać dużo więcej uczuć niż w ciągu całej kariery. Największe brawa należą się jednak Hilary Swank, przez ostatnie lata jakby przygniecionej brzemieniem Oscara otrzymanego za „Boys don’t cry” i grywającej role do niej nie pasujące w słabych filmach („Afera naszyjnikowa”, „Jądro Ziemi”) bądź nie ujawniające całego swego talentu („Bezsenność”). Tym razem jednak Swank dostaje wreszcie rolę jakby dla niej skrojoną i w tym przypadku nie ma wielkiego znaczenia, że nabrała do niej muskulatury czy przebyła morderczy bokserski trening. Najważniejsza jest przejmująca szczerość, jaka bije z jej postaci, ukazanie doświadczonej przez życie, prostej dziewczyny żyjącej marzeniami w każdym najdrobniejszym geście czy dialogu.
„Za wszelką cenę” nie jest obrazem łatwym w odbiorze, seans nie będzie przyjemnością czy rozrywką. Nie jest dziełem przełomowym pod żadnym względem, choć sprawność strony realizacyjnej nie może być kwestionowana. Film działa jednak przed wszystkim na poziomie emocjonalnym, dla widzów, którzy zechcą poddać się tej opowieści na ponad dwie godziny, a potem do niej powrócić, aby pojąć jej ukryte znaczenia. Warto.
P.S. Po raz kolejny baty dla dystrybutora za tragiczny polski tytuł. Na litość, nie jestem jakimś wielbicielem oryginalnego „Dziewczyna warta milion dolarów”, ale jeśli już tytuł przekręcamy, to róbmy to jakoś z głową czy pomysłem („Pół żartem, pół serio”, „Oto jest głowa zdrajcy”, „Między słowami”), a nie wrzucajmy najbardziej wytarty zwrot, zwłaszcza, że zaledwie kilka lat temu był w naszych kinach inny film o dokładnie takim samym polskim tytule.
