„Bez przedawnienia”, „Śmierć nadejdzie jutro”, „Smoking”
Sprzeciwów niestety brak
Ktoś włamuje się do domu młodego, szczęśliwego małżeństwa. Zjawia się policja. Ściągają odciski palców. Analiza wykazuje, że natrafili na coś znacznie ciekawszego, niż się początkowo spodziewali. Mąż (James Caviezel) okazuje się poszukiwanym od kilkunastu lat podejrzanym w sprawie o zbrodnię wojenną. I mąż, i żona są bardzo zdziwieni. Ale, ale! Na szczęście żona (Ashley Judd) jest renomowaną panią adwokat. Postanawia wziąć sprawę męża w swoje ręce…
„Bez przedawnienia” to film reklamowany jako dramat sądowy, gatunek bazujący przede wszystkim na bardzo efektownej dramaturgii wpisanej w amerykański system sądowniczy. Obrazy legitymujące się taką etykietką przyzwyczaiły nas do pewnych mielizn scenariuszowych, które mają na celu jak najszybsze doprowadzenie nas na salę sądową, gdzie rozegra się główna część dramatu. Tak też jest w tym przypadku, początkowe pół godziny filmu nie wróży nic ciekawego i trzeba je jakoś przeboleć, ale gdy akcja wkracza wreszcie do sądu i jednemu z adwokatów będących po „naszej” stronie udaje się złapać świadka (zarozumiałą, przemądrzałą babę) w sieć kłamstw, czujemy, że wreszcie jesteśmy w domu i można się wygodnie rozsiąść w fotelu.
Twórcy starali się urozmaicić fabułę i odbiegać od wytyczonych przez gatunek schematów, co niestety nie wyszło filmowi na dobre. Ponieważ „zwykłe” procesy już się trochę przejadły, autorzy poszli tropem Roba Reinera i jego „Ludzi honoru”, decydując się na sąd wojskowy, różniący się procedurami postępowania i kodeksem karnym często odbiegającym od intuicyjnie pojmowanej sprawiedliwości. Podobieństw pomiędzy filmami jest zresztą znacznie więcej. Claire Kubik w celu uratowania męża będzie musiała skompletować drużynę adwokatów, w której skład wejdzie wyga-pijaczek (Morgan Freeman) oraz młodziutki obrońca z urzędu, a początkowe zgrzyty pomiędzy nimi oraz różnice charakterów stracą znaczenie wobec wspólnego wroga, którym jest wysokiej rangi wojskowy. „Ludzie honoru” to wzór godny naśladowania, ale twórcy „Bez przedawnienia” zdecydowali się iść dalej. Po kilku scenach na sali sądowej na pierwszy plan wysuwają wątki sensacyjne. To chyba największy błąd filmu. Mając pod ręką Ashley Judd i Morgana Freemana, można było stworzyć frapujący thriller sądowy, niestety postanowiono zrezygnować ze sprawdzonych „Sprzeciw!” i „Oddalony” i skupić się na wydarzeniach poza salą. Od tego momentu film zaczyna się staczać. Zabrakło nie tylko dobrych pomysłów, ale i umiejętności realizatorskich. Intryga sensacyjna jest szablonowa, stanowi zlepek wyeksploatowanych już motywów, niekiedy w żenujący sposób próbuje grać na uczuciach widzów (wypadek Claire), nuży, a zakończenie, które ma zaskakiwać, nie budzi większego zainteresowania ziewających widzów.
Jedyne na co warto zwrócić uwagę, to aktorstwo. Morgan Freeman po raz kolejny udanie gra zmęczonego życiem stoika, Ashley Judd sprawdza się jako drapieżna pani adwokat, a James Caviezel jest niepokojąco dwuznaczny. Niby niewiele, ale dzięki pracy aktorów film mimo wszystko da się oglądać. Umiejętnie tuszują wpadki scenarzysty i reżysera, którzy znacznie przecenili swoje możliwości.
Jutro nadejdzie futro
Jubileuszowy dwudziesty Bond zawitał na nasze ekrany (według innych statystyk dwudziesty pierwszy – „Nigdy nie mów nigdy więcej” zwykle nie jest zaliczany do kanonu), budząc mniej emocji niż reklamowego szumu i pytań o sens ciągnięcia tego prawie już czterdziestoletniego cyklu. Na szczęście czekała nas tym razem miła niespodzianka. Po kilku ostatnich niezbyt udanych epizodach – szarym i smutnym, cieszącym się w Polsce niezasłużoną estymą ze względu na obecność Izabeli Scorupco, „Goldeneye”, po nudnawym „Jutro nie umiera nigdy”, tym razem dostaliśmy dobrze zrobiony obraz sensacyjny, przywołujący na myśl ducha dawnych Bondów, zawierający wiele skierowanych do zagorzałych fanów nawiązań do wcześniejszych części cyklu (Halle Berry wychodząca z wody niczym Ursula Andress w „Dr No”, „Diamonds are for …everyone” i wiele innych), pojawią się też obowiązkowe gadżety prezentowane przez eks-Pythona Johna Cleese (recenzent „Gazety Wyborczej”, pisząc, że Bondy zaczynają ewoluować w kierunku science fiction zapomniał najwyraźniej, że „Moonraker” był już 25 lat temu). Niestety film nie trzyma równego poziomu. Rozpoczyna się jednym z najlepszych bondowskich teaserów – szalonym pościgiem poduszkowców po północnokoreańskim poligonie. Później mamy oryginalną czołówkę, w której tradycyjne kobiece cienie zostały zastąpione … więziennymi torturami i niestety okraszone koszmarną piosenka Madonny. Dalej jest nieźle. Świetna sekwencja w Hong Kongu z niesamowitą sceną gdy Bond w piżamie wchodzi do hallu ekskluzywnego hotelu, wzbudzając tylko śladowe zainteresowanie (nie takie rzeczy tu widziano), kolorowa sekwencja kubańska, doskonały pojedynek szermierczy w Londynie (najlepsza scena filmu), przeniesienie dla kontrastu akcji na Islandię i… film zaczyna się psuć. Pierwsza godzina dostarcza naprawdę godziwej rozrywki, dzieje się dużo, Bond rzuca doskonałe one-linery (choć Brosnan wydaje mi się najbardziej bezbarwnym Bondem), kobiety są piękne. Niestety reżyserowi nie udaje się utrzymać poziomu adrenaliny na odpowiednim poziomie, sceny walk i pościgów zaczynają nużyć, film wydaje się być przynajmniej pół godziny za długi. Szkoda, bo można było opuszczać kino z uczuciem pełnej satysfakcji.
Wypada jeszcze wyjaśnić tytuł tej recenzji. Otóż jest on moją odpowiedzią na fatalny pomysł dystrybutora, który zamiast narzucającego się „Umrzesz następnego dnia” wymyślił idiotyczne „Smierć nadejdzie jutro”. A mój tytuł przynajmniej się rymuje i jest miłym nawiązaniem do scen z lodowego islandzkiego hotelu.
Kopy w wielu konformacjach
Jakie są najważniejsze składniki Bonda? Ano, sam Bond, elegancki i śmiertelnie skuteczny, śliczna dziewczyna i demoniczny naukowiec planujący zapanować nad światem. Te same ingrediencje wymieszano w filmie „Smoking” z Jackiem Chanem w roli głównej, uczyniono jedynie jeden wyjątek. Otóż podłe knowania czarnego charakteru rozszyfrowywał będzie nie kto inny, ale sam giętki na wszystkie sposoby Jackie Chan! Zamiast eleganckiego i wszechstronnego agenta najtajniejszych służb obserwować będziemy niezdarnego kierowcę, który próbuje sobie radzić w świecie wielkiej przygody. A wspierać go będzie tytułowy smoking.
Film jest zabawny. Chan, jako fajtłapa czystej wody nieustannie cieszy oko, czy to podczas rozpoznawania funkcji swojego ubrania, czy to podczas akrobatycznych walk z przeciwnikami. Naukowiec jest odpowiednio demoniczny i pokraczny zarazem, a sam plan równie idiotyczny jak każdy inny. Nic tylko śmiać się i podziwiać efekty. Do tego dochodzi jeszcze piękna Jennifer Love Hewitt jako jego partnerka i – koktajl gotowy. Powstała sympatyczna parodia filmów z Bondem, radość dla oczu i odpoczynek dla umysłu. Warte obejrzenia dla odprężenia.