Z dużej chmury żółty… przepraszam, mały deszcz. A szkoda, bo „Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy” były jedną z premier, na które wręcz latami czekali sympatycy sagi.
Przebudzona niemoc
[J.J. Abrams „Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy” - recenzja]
Z dużej chmury żółty… przepraszam, mały deszcz. A szkoda, bo „Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy” były jedną z premier, na które wręcz latami czekali sympatycy sagi.
J.J. Abrams
‹Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy›
EKSTRAKT: | 70% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 65,0 (60,0) %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy |
Tytuł oryginalny | Star Wars: The Force Awakens |
Dystrybutor | Disney |
Data premiery | 18 grudnia 2015 |
Reżyseria | J.J. Abrams |
Zdjęcia | Daniel Mindel |
Scenariusz | J.J. Abrams, Lawrence Kasdan |
Obsada | Andy Serkis, Carrie Fisher, Harrison Ford, Domhnall Gleeson, Gwendoline Christie, Mark Hamill, Oscar Isaac, Lupita Nyong'o |
Muzyka | John Williams |
Rok produkcji | 2015 |
Kraj produkcji | USA |
Cykl | Gwiezdne wojny |
Gatunek | akcja, fantasy, przygodowy |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Jako dyżurny malkontent „Esensji” muszę stwierdzić, że przez cały seans nowych „Gwiezdnych wojen” siedziałem w kinowym fotelu z nieśmiałym półuśmiechem. Niby chciałem dobrze się bawić, dać się porwać fabule, ale ta nigdy nie osiągnęła takiego poziomu, w którym człowiek zostaje zassany przez windę emocji i z radością ślizga się w górę i w dół przez pasaże uniesień i czystego zachwytu. Film oglądało się w zasadzie miło, troszkę ciepła wsączało się co pewien czas w fanowskie serce, ale gdzieś w tle mimo wszystko wibrował zawód. Coś na kształt guli w gardle – niedużej, ale tkliwej, nie dającej spokoju, ciągle przypominającej o sobie. Bo te nowe „Gwiezdne wojny” są może i czasami dowcipne, z pewnością przyjemnie nostalgiczne, ale tak w ogóle… zaledwie dobre. Tylko poprawne.
Na taki odbiór filmu złożyło się kilka przyczyn, z których większość daje się ometkować dużą, tłustą pieczątką „Déjà vu”. Wręcz cały ten film mógłby służyć za słownikową definicję déjà vu. Bodaj każdy element, jaki się trafia w nowej części „Gwiezdnych wojen”, widzieliśmy już w poprzednich epizodach bądź znamy z popkultury. I nie chodzi mi o statki czy kostiumy, a o podstawowe fabularne wątki, o reżyserskie i aktorskie zagrywki, o schematy, bezsensownie mielone po raz drugi czy trzeci w tej samej sadze. Owszem, w większości są to elementy trochę zmodyfikowane, żeby nie dało się złapać twórców na bezwstydnym pójściu na skróty i przeklejeniu żywcem scen z tego czy innego epizodu, ale mimo wszystko obrana przez Abramsa (lub producentów) taktyka na milę cuchnie zachowawczym podejściem do sprawy. Cuchnie strachem, że fani mogliby poczuć się zawiedzeni, co – być może – skończyłoby się nieciekawymi wynikami finansowymi. A przecież Disney i Lucas bardzo lubią zielone pieniążki.
Jak by nie było, J. J. Abrams fatalnie zawiódł. Owszem, skroił widowisko wartkie i sympatyczne, które z łatwością przypadnie do serca pokoleniom wychowanym na starej trylogii, ale jednocześnie – przez swoje podobieństwo do starszych filmów – raczej nie zapadnie głębiej w pamięć, nie wzbudzi miłości do sagi w tych, którzy dotąd oparli się jej urokowi. Bo zamiast rewolucji na miarę nowego „Star Treka”, kiedy to podpleśniewający już tu i ówdzie suchar, schodzący stopniowo do rangi telenoweli godnej Sci-Fi Channel, w sposób wręcz magiczny odzyskał blask, dostaliśmy najprawdziwszą bajaderkę, ulepioną z wszystkiego, co dało się wytrząsnąć ze starych filmów, i uperfumowaną różnymi smaczkami, byle tylko nie czuć było ciągnącego tu i ówdzie zjełczałego zapaszku.
Wymienione wyżej bolączki widać już po samej konstrukcji fabuły. Akcja zaczyna się na pustynnej planecie, na której żyje sobie osóbka nie mająca pojęcia o własnych możliwościach. Wkrótce osóbka ta musi zatroszczyć się o robota niosącego w swoich trzewiach klucz do ocalenia Rebel… znaczy się Ruchu Oporu. Klucz, który w swoje bezwzględne łapska chce dorwać Imperium. Trzeba więc uciekać przed szturmowcami i tandetną kopią Vadera, wykorzystując w tym celu wiadomy statek. W ucieczce pomaga czarnoskóry, nieudany szturmowiec, a wkrótce również i Han Solo wraz z futrzakiem. Reszta nie jest już może tak ordynarną kopią „Nowej nadziei”, ale ktoś, kto widział wszystkie części „Gwiezdnych wojen” po kilka razy, z pierwszego kopa odłowi jaskrawe zapożyczenia.
I właśnie te zapożyczenia najmocniej kłują w oczy. Część z nich wygląda jak żywcem wyjęta ze starszych filmów (pustynna Jakku, praktycznie niczym prócz wraków nie różniąca się od Tatooine, atak X-wingów), część została specjalnie udziwniona, żeby kłuć w oczy „oryginalnością” (turlany BB8 zamiast R2-D2, miecz świetlny „bardziej”, czyli już nawet nie dwustronny miecz Dartha Maula, a coś w rodzaju ognistego średniowiecznego miecza, posiadającego wyraźne ostrze zamiast świetlówkowej rury, pojazd będący odpryskiem Podracera, nowi obcy i nowe zwierzęta – tu jednak przyznam, że „świnia” szczerze mnie rozbawiła), a część uległa bezsensownej gigantomanii (zamiast kantyny Mos Eisley mamy ogromną tawernę Maz Kanaty, Gwiazda Śmierci jest teraz w ogóle gargantuicznych rozmiarów – ciekawe, czym spróbują ją zakasować w następnej części).
Żeby jednak było bardziej głupio, inne elementy uległy zagadkowemu skarleniu. Innymi słowy – sagę niespodziewanie (jeśli nie liczyć Gwiazdy Śmierci i tawerny) dopadła kameralność. Mamy galaktykę, ale nie czuć jej rozmiarów. Mamy kilka planet, ale oglądanych na ogół z ich powierzchni. Mamy walki – ale skromne. Garstka szturmowców, kilka małych stateczków, na widok których od czasu do czasu może rozboleć od śmiechu brzuch (zwłaszcza jak się próbuje nazywać je „flotą Ruchu Oporu”). W końcu walki na miecze – krótkie, skromne, pozbawione finezji. Innymi słowy – film dramatycznie cierpi na brak rozmachu. Jest czymś w rodzaju ukłonu wobec fanów oryginalnej trylogii i odcięciem się od rozbuchanej, efekciarskiej trylogii z lat 2000-nych, ale bez pomysłu na nowy – że użyję tu haniebnego sieciowego slangu – „efekt WOW”.
No i te wątpliwości. Jakim cudem podczas strzału Gwiazda Śmierci nie przesuwa się w przestrzeni? Jakim cudem bohaterowie mogą sobie swobodnie oglądać fajerwerki na niebie, w ewidentnie TYM SAMYM układzie? Dlaczego do ataku na kluczowy, poważnie opancerzony obiekt wysyła się samolociki nie posiadające choć jednej rzeczywiście dużej bomby? Pytań jest o wiele więcej, ale większości z nich nie można zadać bez ewidentnego już spoilerowania.
A przecież to nie wszystko. Przecież jest jeszcze nowy Vader – nieważne, że noszący inne imię. Wyższy, ciężko stąpający, posiadający maskę wzbogaconą o chromowane paski i… kompletnie pozbawiony charyzmy. Z kolei grający dowódcę armii Domhall Gleeson, syn Brendana, aktora – jak to się ktoś kiedyś wyraził – „mówiącego caps lockiem”, ma tej charyzmy aż nadto, kradnąc praktycznie każdą scenę, w której występuje. Nawet jeśli scena ta jest zbyt oczywistym zapożyczeniem z hitlerowskiej przemowy w Norymberdze.
Odrębnym problemem – czy też raczej nie tyle problemem, ile nadto oczywistą zagrywką – jest zaoceaniczny standard w przypadku produkcji mających ściągnąć do kin cały przekrój społeczeństwa, czyli… political correctness. Dzięki temu za bohaterów mamy dziewczynę, robiącą za żeńską wersję Luke’a Skywalkera, oraz czarnoskórego dezertera z jednostek szturmowców. Oczywiście mających się coraz mocniej ku sobie, choć stroniących od pocałunku, bo co by powiedzieli na to hołubieni przez Disneya widzowie…
A żeby fanom nie było smutno, w kadrze pojawiają się również starzy znajomi. Szkoda jednak, że niektórzy z nich (no dobrze, chodzi mi o Carrie Fisher) przeszli zbyt oczywiste operacje plastyczne i zostali pozbawieni tak mimiki twarzy, jak i zdolności żywszego wysławiania się ze względu na sztywność okolic szczęki.
Tak ogromną dawkę potknięć i nietrafionych wyborów Abramsa i spółki ciężko zrównoważyć cwanymi cytatami z klasyki, garstką świetnych postaci pobocznych (choćby facet ze szkockim akcentem), pięknymi plenerami i przemyślaną animacją BB8 (niby metalowa puszka, a ma zupełnie czytelną mimikę). Do tego jest kilka dobrych onelinerów, ale przecież nie dla onelinerów rozpoczyna się seans „Gwiezdnych wojen”.
Film jest miły, nie nudzi i chwilami rzeczywiście bawi, ale jest to zabawa wspomnieniami raczej (wszystkie sceny z „Sokołem Millennium” są po prostu cudne) niż jakąś nową jakością. Jest to coś w rodzaju przywołania dawnych zdarzeń i zjawisk, ostrożnego zagrania na nucie sentymentu, żeby broń Boże nie wdepnąć na którąś z min, które mogłyby zniechęcić fanów do nowej historii. W tej zachowawczości Abrams poszedł jednak za daleko, docierając literalnie do ściany. W ten sposób bowiem kolejnej części nakręcić się już nie da i trzeba będzie wymyślić nowe wątki i lokacje i pójść z historią do przodu, w nowe rejony, zarazić sagą nowe pokolenia. Konieczność zmian została więc tylko odwleczona w czasie. Dlaczego? Czy po to, by rozbudzić apetyty? Czy może tylko z tego względu, że Abrams nie zamierzał żreć się z fanami o odstępstwa od kanonu i postanowił zrzucić problem na barki swojego następcy?
Jak by nie było – widzowie i tak dopisali (w tydzień film zarobił ponad ćwierć miliarda dolarów), i w większości i tak pokochali film (średnia na serwisach filmowych wciąż oscyluje w granicach 8.5). Sęk w tym, że raczej nie za walory rozrywkowe, a za podobieństwo do „Nowej nadziei”. A to już pachnie uwielbieniem dla remake’u…

PS. Wiem, dałem wysoką ocenę, ale niższej nie mogłem, bo mimo wszystkich swoich wad „Przebudzenie Mocy” było lepsze od „Zemsty Sithów”. Ta zaś przecież nie była aż tak tragiczna, nawet jeśli to zupełnie inna liga.
No tak, to, że dwa lata z rzędu do Oscarów nominowani są tylko biali ludzie, a przeciętny członek Akademii jest 67-letnim białym mężczyzną, niezbycie dowodzą temu, że Hollywood zostało opanowane przez zarazę politycznej poprawności. Ci biedni, prześladowani biali heteroseksualni mężczyźni...