„Od kołyski aż po grób”, „Dog Soldiers”, „Rycerze z Szanghaju”, „Sekcja 8”, „Equilibrium”
Na ekranach: Sierpień 2003
[ - recenzja]
„Od kołyski aż po grób”, „Dog Soldiers”, „Rycerze z Szanghaju”, „Sekcja 8”, „Equilibrium”
Od kołyszącego początku do grobowego finału
Początek „Od kołyski aż po grób” jest jak najbardziej sympatyczny. Mocno stechnicyzowany skok na bank połączono z brawurową sceną podrywu, dając widzowi dreszcze i kupę śmiechu zarazem. Ale po tym otwarciu zaczyna się powolna jazda w dół, zakończona zamaszystym skokiem w przepaść chały.
Film jest gangsterski i sensacyjny, bardzo dobrze, kino rozrywkowe jest szczęściem dla spiętych. Po wspomnianym wyżej napadzie okolica dostaje kręćka, wszyscy nagle nie mogą żyć bez skradzionego woreczka czarnych diamentów, a najbardziej tęskni do nich DMX, który w zamian za nie ma dostać coś, co sobie w życiu najbardziej ceni. Po piętach depcze mu Jet Li, który jest Bondem mającym przywieźć klejnoty na ojczyzny łono. Taki to węzeł ma się rozwikłać. Czemu nie? Taka fabuła nie jest z góry skazana na głupotę, szkoda jednak, że autorzy zapomnieli o bardzo ważnym elemencie, który mógłby przykryć jej nagości – o rozbawianiu. Tego typu dziełka powinny jednak bawić, a moment, które wyginają kąciki ust w górze jest bardzo mało. Ale i to jest do zniesienia.
Gorzej z Jet Li. Sztywny jest. Nogą macha, nie powiem, z wdziękiem, w dodatku twórcy filmu nie każą mu fruwać, a jedynie nadają potężny pęd trafionym przez niego nieszczęśnikom, co walkom dodaje uroku. Tylko, zaraza, co się żółty odezwie, to jakby drzwi skrzypiały, tyle w tym życia. Niesamowita powaga, przy najbanalniejszych kwestiach, zero luzu, zero wesołości, tego, co mogłoby ten film uratować. Ale i to jest do zniesienia.
Akcyjka biegnie sobie w górę i w dół, zdarza się rozbieranko, samochodowy pościg, do tego mnóstwo kopnięć i mógłby być z tego średniej klasy film odpoczynkowy. Niestety, na kilkanaście minut przed napisaniem ostatniego zwarcia scenarzysta wciągnął w płucko nieco za dużo konopianego dymu. Do tej pory był to prosty jak drut, acz cieszący oko filmik gangsterski. Ale la finale grande okazało być się chałą przepotężną, knotem kopcącym bardziej niż płonący stóg mokrego siana. Najpierw okazało się, że… dobra, głupota pomysłu dotyczącego właściwości fizycznych poszukiwanych klejnotów razi jedynie pasjonatów nauki, pomińmy to. Ale potem przychodzi niemożliwie żałosna scena ładowania energii laserem, kiedy czwórka kuglarzy błyska światełkami po goglach, a handlarze bronią, rekiny światowego rynku, ekscytują się do orgazmu pokazem, który paru zdolnych licealistów mogłoby od biedy wykonać za pomocą długopisów ze światełkiem. Następnie płynnie przechodzimy do dętej sceny licytacji, gdzie statyści grający finansistów pokazują, dlaczego są jedynie statystami i lepiej nie będzie, po czym wjeżdża czołg i robi rozpierduchę.
Z tym czołgiem, to nawet niezły pomysł, niestety Jet Li postanowił doprowadzić swoją sztuczną rolę do szczytów plastikowości i zaaranżował sobie boleśnie idiotyczną walkę finałową. W tym celu scenarzysta musiał pozwolić głównemu wrogowi przeżyć bez problemów katastrofę helikoptera (ciekawe, zazwyczaj w filmach w takiej sytuacji następuje eksplozja. Tutaj żadnych fajerwerków), a następnie kazał rozlać się paliwu w śliczny krążek, co by protagoniści mieli imponującą arenę do naparzanki. Biją się jeszcze jako tako, ale ten ostatni cios… Waham się, czy spoilerować, powiem jednak, że scenka jest jednocześnie głupia i brzydka.
Aha, bezwzględnie należy dodać, że wrażenie finału psują dodatkowo czarny kumpel Jeta i jego niebrzydka dziewczyna, którzy również uprawiają sporty walki. Kudy im jednak do zwinności małego Chińczyka! DMX szamocze się i miota i dopiero przygodnie spotkany słupek drogowy (chyba?) pozwala mu rozstrzygnąć walkę na swoją korzyść. Panienka też jest raczej od tańca i nie łamańca, w związku z czym dwa razy wykonuje te same ewolucje – pewnie taśma się wkręciła.
Końcówkę nieco ratuje rozmowa dwóch komików na temat sposobu, w jaki kręciliby ten film, ale niewielka to pociecha. Film, który miał rozerwać i odprężyć, obraził mnie głupotą, orz sztywniactwem Jeta Li i naładował negatywną energią niczym laser czarny diament. Niech mi Chińczycy, Murzyni i Andrzej Bartkowiak lepiej schodzą z drogi.
Straszny film
Tak się złożyło, że obejrzałem ten film zanim na mieście dostrzegłem jego plakaty. Nagrody w Brukseli i Luksemburgu mogą robić wrażenie, podobnie odwołanie do „Hellraisera”, a na dodatek film ma całkiem niezłą prasę, więc jak sadzę wybierze się na niego do kina całkiem sporo ludzi. I jest mi ich po prostu po samarytańsku szkoda.
Fabularnie nie porywa. Ale nie o to w tej opowieści chodzi, bo ma tu być przede wszystkim strasznie, jak na porządny horror przystało. Zawiązanie akcji ma miejsce już w pierwszych minutach filmu, kiedy to para nastolatków spędza noc zapowiadającą się na upojną gdzieś nad szkockim jeziorem. Światło księżyca, namiot, nastrój i nagle wszystko pryska, bowiem coś otwiera suwak namiotu, a chwilę potem sięga po dziewczynę… Chwila szarpaniny i ciach, cięcie. Mamy więc już klimat grozy. No to czas na bohatera. Tutaj podobnie sztampowo. Zostaje nim zbuntowany brytyjski żołnierz, który sprzeciwia się w kolejnej scenie zastrzelić psa na rozkaz swojego przełożonego, który notabene będzie w filmie, jak łatwo można przewidzieć, antybohaterem. Tyle tytułem wprowadzenia, nakreślenia głównych postaci dramatu. Niewiele tego…
Właściwy film rozpoczyna się, kiedy oddział ze zbuntowanym żołnierzem zostaje wysłany na manewry w okolice, gdzie wcześniej coś przylazło do namiotu. A dramat zespołu z kolei rozpoczyna się, kiedy uświadamiają sobie, że tak naprawdę pod pretekstem ćwiczeń mają odegrać rolę przynęty dla innego oddziału żołnierzy, dowodzonego przez antybohatera, którego celem jest schwytanie tego czegoś. Wkrótce tego czegoś okazuje się być więcej, a dokładnie hordą wilkołaków, osaczającą żołnierzy ze wszystkich stron. Na ratunek przybywa średnio urodziwa nieznajoma (scena notabene jest kalką z „Obcego 2”, kiedy to Ripley rusza opancerzonym wozem na pomoc żołnierzom w bazie), która zabiera żołnierzy do starego domu, który wkrótce zostaje otoczony przez żądne krwi potwory.
Nie trzeba być znawcą horrorów, żeby wyczuć, że coś z tym filmem jest nie tak. Niski budżet filmu nie jest żadnym wytłumaczeniem kretyństw i wtórności, od których ten film się roi. Moim ulubionym przykładem jest zabijanie czym się da okna w domu, które za chwilę rozwala jakiś wilkołak i biedni, głupi żołnierze znowu to okno zabiją jakimiś deskami. I tak w kółko. Nie ma w tym filmie za grosz dramatu, za grosz strachu. Pokazanie wreszcie wilkołaka bardziej rozczarowuje niż ścina krew w żyłach. Walki wcale nie są dramatyczne, ot zwykła nawalanka i można by pokusić się o stwierdzenie, że może właśnie taki, naturalistyczny, miał być ten film. Ale co z tymi banalnymi dialogami, sprawiającymi wrażenie napisanych przez średnio rozwiniętego nastolatka, przechodzącego fascynację żołnierskimi odzywkami? Sceny porażają często sztucznością, słowa banalnością, pomysły dziecinadą, starcia żołnierzy z wilkołakami wreszcie nudzą, a przede wszystkim nie ukrywa się za tym wszystkim nawet odrobina sensu, która zrekompensowałaby filmowe katusze, jakie serwuje ten tytuł.
I to jest najbardziej przerażające i w zupełności wystarcza do wygenerowania poziomu strachu, jaki zapewne był zamierzeniem „Dog Soldiers”. Aż straszne, że można taki film zrobić.
Chińczyk i Jankes na posterunku Doyle′a
Kolejna komedia zza Atlantyku z Jackie Chanem w roli głównej, będąca sequelem do ciepło przyjętych „Kowbojów z Szanghaju”. Tym razem miejscem akcji filmu jest XIX-wieczny Londyn, gdzie trafiają Chon Wang (Jackie Chan) i Roy O′Bannon (Owen Wilson) podążając śladami mordercy ojca Wanga. Na miejscu spotykają oni siostrę Wanga (Fann Wong), która w naturalny sposób zafascynuje O′Bannona. Przeniesienie bohaterów ze znanego z poprzedniego filmu Dzikiego Zachodu do wiktoriańskiego Londynu daje twórcom filmu okazję wplątania w scenariusz takich postaci jak Kuba Rozpruwacz, Charlie Chaplin, królowa Wiktoria czy Arthur Conan Doyle. Dzięki temu film zyskuje kilka naprawdę udanych żartów, których przypomnienie wywołuje śmiech na długo po wyjściu z kina.