Na rynku o wielkiej podaży rzeczy do oglądania, produkcje, na które się idzie do kina tak po prostu, z ciekawości, są coraz skromniej reprezentowane. Ekranizacje książek z Robertem Langdonem wciąż jeszcze należą do tego ekskluzywnego klubu, ale nie wiadomo, jak długo. Bo „Inferno” nie jest Rajem dla widza, prędzej Czyśćcem.
Scenarzysta bez Wergiliusza
[Ron Howard „Inferno” - recenzja]
Na rynku o wielkiej podaży rzeczy do oglądania, produkcje, na które się idzie do kina tak po prostu, z ciekawości, są coraz skromniej reprezentowane. Ekranizacje książek z Robertem Langdonem wciąż jeszcze należą do tego ekskluzywnego klubu, ale nie wiadomo, jak długo. Bo „Inferno” nie jest Rajem dla widza, prędzej Czyśćcem.
Pierwsze primo: będą spojlery.
Drugie primo: jestem fanem.
Ron Howard
‹Inferno›
EKSTRAKT: | 60% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Inferno |
Dystrybutor | UIP |
Data premiery | 14 października 2016 |
Reżyseria | Ron Howard |
Zdjęcia | Salvatore Totino |
Scenariusz | Dan Brown, David Koepp |
Obsada | Tom Hanks, Ben Foster, Felicity Jones, Irrfan Khan, Omar Sy, Sidse Babett Knudsen, Ana Ularu, Ida Darvish |
Muzyka | Hans Zimmer |
Rok produkcji | 2016 |
Kraj produkcji | Japonia, Turcja, USA, Węgry |
Gatunek | kryminał, thriller |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
18 marca 2003 roku dom wydawniczy Doubleday opublikował literacki fenomen. Wysokość sprzedaży tego konkretnego tytułu, wydanego na całym świecie bodaj we wszystkich językach zapewniających czytelniczy odbiór, przekroczyła po latach osiemdziesiąt milionów egzemplarzy. Popularność, o której mowa, była tak wielka, że dzieło literackie właściwie natychmiast doczekało się hollywoodzkiej ekranizacji. Doszło również za jego przyczyną do rewolucji na rynku wydawniczym. Na półkach księgarskich zaroiło się od książek pozycjonowanych względem tej konkretnej powieści. Okładkowe blurby miały mniej lub więcej sensu, ale i tak chodziło tylko o ty, by znalazł się na nich ten konkretny tytuł, działający jak lokomotywa dla kilkunastu pociągów jednocześnie. Urządzano wycieczki turystyczne śladami bohaterów tej książki. Sprzedaż poszybowała w górę, gdy przeciwko niej głośno i bardzo zdecydowanie zaprotestowała instytucja, która istnieje już dwa tysiące lat, ale pewnych rzeczy się nie nauczy, choćby nie wiem co. Urządzano w telewizjach panelowe dyskusje na temat historii, o której książka opowiedziała po łebkach, choć opierała się na publikacjach bardzo bogato udokumentowanych (na tyle dobrze, że można było sporo wpadek uniknąć tanim kosztem) i próbowano dociec, na czym polega sekret jej popularności (jakby nie rozumiejąc znaczenia słowa „fenomen”). Autorowi, stającemu się powoli krezusem, dwukrotnie wytoczono proces o plagiat (oba procesy wygrał).
„Kod Leonarda da Vinci” zapewnił Danowi Brownowi tytuł autora powieści lotniskowych i pociągowych. Tytuł zaszczytny i nobilitujący, jak mało który, bo człowiek podróżujący, wybierając książkę, która ma mu w wyprawie towarzyszyć, kieruje się zasadą bezwzględną jak w „Fight Clubie”: żadnej nudnej szmiry. Żadnego głębokiego, wspaniale wystylizowanego strumienia świadomości, czegoś w rodzaju snu na jawie, w którym to śnie na jawie bohater rozmawia i w ogóle ma do czynienia z postaciami z jego myśli.
Z tych powodów – całkiem ich sporo, trzeba przyznać – śledzę twórczość Dana Browna z dużym zainteresowaniem. I patrzę na niego z szacunkiem, bo to, co osiągnął na swoim boisku, to rzecz niezwykła. A że jestem zakochany w klimacie i urodzie Florencji, przeczytałem „Inferno” z satysfakcją, na ekranizację czekając z wielką niecierpliwością.
Dlatego też po seansie w kinie miałem ochotę kogoś odpowiedzialnego za produkcję rzetelnie nastukać.
Jak dotąd Dan Brown miał szczęście, ekranizacje jego książek były nie tylko dobrymi filmami, w których zgodnie z oczekiwaniami działo się dużo i szybko – ich scenariusze usunęły również sporo defektów z oryginalnych fabuł. Kłamstwa, manipulacje i przeinaczenia, których doszukiwano się w partiach narracyjnych, siłą rzeczy zniknęły, z kolei często naiwne i jednostronne dialogi (dobry przykład to przełomowa rozmowa Sophie, Roberta i Leigh na temat Graala) znacznie się poprawiły i przestały być toporne (nie były to arcydzieła Sorkina, ale przynajmniej już się wyć nie chciało za ich przyczyną). Z tego powodu wydawało się, że „Inferno” jest bezpieczne. Niestety, David Koepp na pochwały nie zasłużył, bo popełnił wielbłąd: wyrzucił z fabuły to, czego w żadnym razie nie powinien był wyrzucać, a pozostawił w niej to, co w samej książce znalazło się kompletnie po nic i w scenariuszu należało to bezwzględnie usunąć. Ale nie będę na scenarzyście psów wieszał, podejrzewając, że być może poległ od ciosów producentów, którzy mogli mu na to nie pozwolić z powodów biznesowych i nie tylko – o czym za moment.
Absolutnie doskonałym „twistem” w finale książki są dwa splecione ze sobą elementy, udowadniające, że złoczyńca Bertrand Zobrist naprawdę miał rys geniusza. Po pierwsze: efektowny, zanurzony w renesansowym klimacie trop, którym podąża Robert Langdon w nadziei, że coś zatrzyma i „uratuje świat”, okazuje się być ścieżką prowadzącą do zgliszcz. Ani przez moment ów szlak dla wybrańca nie dawał szansy na zatrzymanie zegara, na zadeptanie płomienia wędrującego po loncie. Doprowadził poszukiwaczy do punktu X, kiedy już było o wiele za późno, a wyhodowana przez Zobrista plaga nie tylko wydostała się z pojemnika, ale zdążyła już osiągnąć punkt nasycenia – czyli dotrzeć właściwie do całej ludzkiej populacji. Ta konstrukcja jest u Browna bardzo sensowna. Nikt, kto przez długi czas przygotowuje superbroń, nie wręczyłby nikomu mapy dającej szansę na jej zniszczenie i powstrzymanie planowanego dla planety zbawienia. Nikt nie jest ani taki głupi, ani taki próżny.
Po drugie: wytworzone przez samego Zobrista nachalne skojarzenia z dantejskimi scenami, z bezmiarem cierpienia, zniszczenia i śmierci, okazały się być tylko strachem na lachy, przewrotną sztuczką, gdy tymczasem uwolniona w Istambule plaga dała efekt biegunowo odległy od wizji florenckiego poety. Owszem, zaingerowanie w ludzkie DNA i pozbawienie ogromnej części populacji szansy na posiadanie potomstwa było krokiem bardzo drastycznym, niewątpliwie brutalnym, na pewno z poważnym, wszechstronnym wpływem na całą cywilizację (tego już książka nie pokazuje), ale jednak owocem jej rozprzestrzenienia się w ludzkiej populacji nie były stosy krwawiących z oczu trupów o skórach usianych czarnymi krostami wypełnionymi mętnym, cuchnącym płynem. Były ciche dramaty ludzi nie mogących mieć potomstwa, ale nie – nomen omen – dantejskie sceny.
To był bardzo zgrabny, elegancki pomysł, odpowiednio przewrotny i niebanalny. Twórcy filmu wyrzucili go w całości do kosza, żeby zastąpić go banałem w cieście, czyli gonitwą ku detonatorowi, na końcu której należało odciąć kabelki na dwie sekundy przed eksplozją. Odwrócili kompletnie motywację chwilowej sojuszniczki Langdona. Jestem gotów postawić dolary przeciwko orzechom, że był to efekt nacisku producentów – chociaż nie mam żadnych twardych danych na ten temat, wyłącznie przeczucia. Pamiętam jak Lee Child kiedyś tłumaczył, dlaczego jego książek o Jacku Reacherze tak długo nie udało się zekranizować: producenci nie lubili jego bohatera, bo był taki sam przez każdą z książek. Nie zmieniał się pod wpływem wydarzeń, nie zachodziła w jego osobowości żadna metanoja, taki, jaki się zjawił na początku, taki znikał na końcu, bo od samego początku był dobrze poukładany i wiedział wszystko, więc niczego uczyć się nie musiał. Producenci tego nie znoszą tak w ogóle, i zapewne nie mogli też znieść tego (sami z siebie albo im to wyszło z jakichś badań focusowych), że starający się powstrzymać plagę Robert Langdon – grany przez jedną z najdroższych twarzy Hollywood-u – w książce okazywał się być od samego początku na straconej pozycji. Film nie miałby happy endu.
No koszmar po prostu.
Niestety, zapewne z powodów podobnej natury – czyli producencko-biznesowej – w filmie ostał się przepiękny ornament, który w fabule „Inferno” nie ma żadnego znaczenia i i jest najsłabszym elementem całej książki, zupełnie niepotrzebnym, a którego wspomniani już przeze mnie i wyszydzeni executive producers mogli bronić rękami i nogami: wizyta w republice kupieckiej zbudowanej na palach. Gdyby potraktowana w filmie cokolwiek po macoszemu Wenecja w ogóle się w nim nie pojawiła, a pozostawioną przestrzeń wypełniono znacznie dłuższymi sekwencjami pościgu we Florencji, staranniej eksponującymi jej niezwykłe piękno (jest na sali ktoś, kto się nie spodziewał długiego ujęcia z kamery zamontowanej na dronie, pokazującego, w jaki sposób profesor Langdon i doktorka Brooks uciekają przez korytarz Vasariego, elegancko prezentując tę dziwną strukturę, dyskretnie biegnącą z Pałacu Pittich, wijącą się jak wąż wśród ulic, przylepioną do kamienic, Mostu Złotników i Galerii Urzędów?) – wszystko to miałoby dużo więcej sensu i smakowałoby znacznie lepiej. Wizyta w Wenecji po to tylko, by w Bazylice św. Marka zapytać przewodniczkę o dożę Enrica Dandolę i dowiedzieć się, że tak naprawdę celem poszukiwań jest Konstantynopol – to był zupełnie zbyteczny spulchniacz książki, który w filmie zaprezentował się wyjątkowo groteskowo (zwłaszcza, że w powieści w tekście umieszczonym na wewnętrznej części pośmiertnej maski Dantego Alighieri użyto określenia „świątynia mądrości”, a ono sprawia, że każdy historyk natychmiast widzi bazyliko-meczet Hagia Sophia ze stolicy Wschodniego Imperium i żadna wizyta w najsłynniejszej lagunie planety nie jest mu do niczego potrzebna). No ale już widzę, jak executivom w głowach zębatki zaczęły się obracać: Wenecja! Canal Grande! Rany boskie, co to będą za pejzaże! Pałac dożów i Plac św. Marka, i te wszystkie gondole! Pewnie zareagowali jak „Szerszeń” w „Vincim” Machulskiego, zapytany przez studentkę Magdę po co mu kopia „Damy z łasiczką”: „No wiesz, Leonardo na ścianie. Czad.”
Niestety, po wywaleniu kluczowego elementu, a zostawieniu w scenariuszu kompletnie zbytecznego, choć wizualnie pięknego weneckiego zawalidrogi, filmowi z konieczności brakuje oddechu. Wszystko dzieje się na wariata (ja wiem, że to wyścig z czasem i w ogóle, no ale jednak), poszczególne etapy pokazane są bez należytej ekspozycji piękna miasta, w których się rozgrywają (potraktowany z buta bieg przez korytarz Vasariego, który jest dzisiaj galerią malarstwa, łazi za mną szczególnie – naprawdę trzeba się było solidnie przyłożyć, żeby to spieprzyć; niewiele lepiej było w ogrodach Boboli).
Na plus można zapisać odwrócenie w stosunku do książki roli, jaką odegrała w całej historii doktorka Brooks (aczkolwiek Felicity Jones wypadła średnio), świetnego Irrfana Khana w roli Rektora, wysoko postawionej persony w organizacji Mendacium, który w filmie odegrał rolę dużo bardziej aktywną niż w powieści. Do tego trzeba dorzucić znakomity początek, odpowiednią pracą kamery świetnie oddający kompletną dezorientację rannego, odurzonego medykamentami Langdona. A Hans Zimmer, cóż, zrobił to, co do tej pory – odciął kupon od kapitalnej ścieżki dźwiękowej napisanej dla „Kodu”, komponując niczym się nie wyróżniające utwory, będące wariacją zaczerpniętych stamtąd tematów.
No i wygląda na to, że Tom Hanks, bardziej uładzony, mniej brutalny i zawadiacki, ubrany w tweedowe marynarki od Harris Tweed (owszem, w sklepie online znajdziecie już ręcznie szytą marynarkę model Langdon Harris Tweed, za jedyne 2663 zł plus wysyłka) Indiana Jones, o równie błyskotliwej inteligencji i ogromnej wiedzy historycznej, znalazł dla siebie kreację, która zapewni mu wysokie honoraria jeszcze przez jakiś czas.
Pasuje mu doskonale.
