Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 20 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii
WASZ EKSTRAKT:
50,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup

Remanent filmowy 2016
[ - recenzja]

Esensja.pl
Esensja.pl
1 2 »
Rok 2016 za nami. Już za kilka dni zaprezentujemy nasze tradycyjne podsumowanie filmowych 12 miesięcy, ale dziś jeszcze czas na remanent. Oto zbiór recenzji 11 filmów, które miały premiery w Polsce w 2016 roku, o których zapomnieliśmy wcześniej napisać, bądź chcemy dorzucić dodatkową opinię.

Sebastian Chosiński, Gabriel Krawczyk, Jarosław Loretz, Marcin Osuch, Konrad Wągrowski, Kamil Witek

Remanent filmowy 2016
[ - recenzja]

Rok 2016 za nami. Już za kilka dni zaprezentujemy nasze tradycyjne podsumowanie filmowych 12 miesięcy, ale dziś jeszcze czas na remanent. Oto zbiór recenzji 11 filmów, które miały premiery w Polsce w 2016 roku, o których zapomnieliśmy wcześniej napisać, bądź chcemy dorzucić dodatkową opinię.
WASZ EKSTRAKT:
50,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Legion samobójców
(2016, reż. David Ayer)
Konrad Wągrowski [40%]
Miało być tak pięknie. Miało być nowe otwarcie dla DC Comics, pozwalające na rywalizację na równych prawach z filmowym Marvelem. Miał być film, który zrewolucjonizuje gatunek kina superbohaterskiego, tworząc coś w rodzaju kina antysuperbohaterskiego (czy też superantybohaterskiego?). Miało być koncertowe wprowadzenie plejady barwnych postaci, z których każda w przyszłości będzie w stanie pociągnąć samodzielnie własną franszyzę. Miał być kolejny krok do przyszłego wielkiego sukcesu „Ligi Sprawiedliwości”. A co wyszło? Rozczarowanie roku.
O „Suicide Squad” napisano już wiele, ale warto największe błędy związane z tym filmem jeszcze raz wypunktować. Pierwsza sprawa to kwestia podejścia – gdy Marvel dawał swoim głównym bohaterom najpierw zabłysnąć indywidualnie, prezentując Iron Mana, Thora, Kapitana Amerykę w samodzielnych rolach, by dopiero po tym, jak widz ich poznał (i polubił) zebrać ekipę razem na planie, DC postanowiło iść na skróty i od razu zrobić zbiorówkę. Efekt? Grupa bohaterów, których nie znamy, którzy nas nie obchodzą, którzy mają mało ekranowego czasu i – poza Harley Quinn – zupełnie nie zapadają w pamięć. A jeszcze kazano im dzielić się czasem ekranowym z Batmanem i Jokerem! Na domiar złego ekspozycja ekipy (w przypadku niektórych postaci zawstydzająco krótka) i tak zajmuje blisko połowę filmu, zabierając czas na właściwą fabułę.
Po drugie – ktoś uznał, że wystarczy wrzucić barwne postacie, by wszystko zagrało. A tu się okazało, że nie zawadziłoby też przygotowanie jakiegoś scenariusza. Marsz ekipy przez opustoszało miasto to niezły pomysł wejściowy, na bazie którego można dużo rozegrać. Ale warto też pomyśleć o jakiejś podstawowej przejrzystości scenariusza – żeby chociaż widz rozumiał, jaki jest cel misji, jakie jest zagrożenie i o co właściwie chodzi. Tymczasem na planie rządzi totalny chaos – nie wiadomo, co się dzieje, kto jest wrogiem, o co chodzi, a akcje, w których Amanda Walker (Viola Davis) rozwala całą własną ekipę bez sensownego powodu powodują niemałą konsternację. Dla filmu dobry by był też jakiś wyrazisty antagonista – tymczasem mniej wyrazistego w sumie chyba trudno sobie wyobrazić. Do tego dochodzi cały szereg drobniejszych problemów – na przykład, gdy mówimy, że Rick Flag kocha gorąco June Moone, to wypadałoby to jakoś pokazać, zamiast deklarować werbalnie taką miłość i kazać widzom w to uwierzyć. Ale gdy się ma mało czasu ekranowego…
Żeby to chociaż jeszcze było efektowne… Tymczasem kompletnie żadna scena akcji nie robi wrażenia, żaden tekst nie zapada mocniej w pamięć (może poza niektórymi momentami Harley Quinn), nie ma w tym lekkości, dowcipu, ani emocji. Nawet świetny soundtrack (bardzo fajna wersja „You Don’t Own Me”, nieźle korespondująca z postacią Quinn) w gruncie rzeczy tylko odsłania wady filmu. Bo za każdym razem, gdy pojawia się jakiś chwytliwy utwór, czujemy, że dzieje się to po to, by ukryć to, że danym momencie twórcy nie mają pomysłu, co robić dalej z fabułą.
I tylko ta Harley Quinn się jakoś broni. Dajcież jej więc osobny film i spróbujcie posprzątać ten bałagan, który po sobie pozostawił „Legion samobójców”.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Zabójczyni
(2015, reż. Hsiao-hsien Hou)
Gabriel Krawczyk [90%]
Czasem X muza staje się portalem do innych czasów, daleko za siedem gór i siedem lasów. Bywa, że historyczną opowieść z konkretnych czasów przemienia w rodzaj niesamowitej przypowieści.
Takie skojarzenia wzbudza nagrodzona w Cannes za reżyserię „Zabójczyni” Hou Hsiao-Hsiena, czołowego twórcy tajwańskiej nowej fali. Stanowiąca literacką podstawę pod scenariusz, napisana klasycznym chińskim historia rodem z dynastii Tang (VII-X wiek), jeśli wierzyć twórcy, tylko częściowo przepisana zostaje na ekran. Bo nie o polityczną intrygę ani historyczne okoliczności tu chodzi. Nie przede wszystkim. Wydaje się, że snując epizod z życia wyszkolonej do oczyszczania świata z nieprawości mniszki-morderczyni, Hsiao-Hsienowi zależy raczej na odwzorowaniu rytmu ówczesnego rytuału, na stworzeniu audiowizualnego ekwiwalentu dla dworskich i zakonnych ceremoniałów, w których zanurzeni są ekranowi bohaterowie. „Zabójczynią” reżyser odprawia filmowe nabożeństwo, a wycyzelowana konstrukcja kadru, pozbawione kulminacji tempo opowiadania, odświętnie prowadzona kamera, nasycenie ciszą i dźwiękami przyrody wśród panoramowanych w czterech porach roku pejzaży pozwalają nam czerpać z tego wizualnego misterium. Dziesiątki rekwizytów z epoki umieszczonych na różnych planach, dzielące te plany półprzezroczyste jedwabie, gra skonfliktowanych w kadrze kolorów i cieni wśród czyniących kolejne zaklęcia ludzkich figur na tej ceremonialnej planszy – każdy składnik wizualnej kompozycji zanurza widzów w codzienności chińskiego dworu z IX wieku.
Hsiao-Hsien nie tworzy jednak nadającej się wyłącznie do patrzenia i podziwiania muzealnej ekspozycji, lecz poddaje rzeczone konwencje namysłowi. Jego postacie są z jednej strony dygnitarzami wzbudzającymi respekt praktykowanym etosem (ktoś złośliwy powie, że makijażowaniom, ufryzowaniom, powitaniom i innym savoir-vivrom nie ma w „Zabójczyni” końca). Z drugiej strony, no właśnie, są to jednowymiarowe, otoczone przez sługi i ściany bogatych pomieszczeń ludzkie mimozy – ograniczone bańką konwenansu i odseparowane od rzeczywistości. Właśnie przełamanie przez główną heroinę odgórnie nakazanej (nienadającej się do krytycznej refleksji, a więc, można by rzec, amoralnej) konwencji wyznacza zarówno fabularny, jak i myślowy szlak obrany przez Hsiao-Hsiena.
Imię dziewczyny nie jest zresztą przypadkowe. Nie Yinniang, czyli Przyczajona Kobieta. Taka jest tytułowa zabójczyni: milcząca, emanująca spokojem, oszczędna w ruchach, lecz gdy trzeba – kładąca kres krzywdzie. Do opisania tego charakteru nie służą w filmie słowa. Czynności również pełnią znikomą wartość w porównaniu ze stylem, w jakim są odbywane. Mowa o przyjętej technice walki – Nie Yinniang to wszakże bohaterka arthouse′owego wuxia, tajwańskiego kina sztuk walki, w którym mowa ciała opisuje jego właściciela, parowanie strzał, wymierzane kopniaki, sposób cięcia przeciwnika i zdecydowane spojrzenie najtrafniej opisuje daną postać.
Na tym polega maestria stylu „Zabójczyni”. Narracyjny majstersztyk nie potrzebuje słów do referowania kolejnych wydarzeń. Jak w scenie pojedynku zabójczyń, tym niemym balecie dwóch styli, spektakularnej konfrontacji, do rozstrzygnięcia której nie wymagany jest rozlew krwi: honor walczących heroin każe im przerwać, gdy jedna osiągnie przewagę; widzom z kolei wystarczy wizualny zamiennik (przepołowiona maska jednej z wojowniczek), by wiedzieć, która z nich wyszła z pojedynku zwycięsko. Narracja „Zabójczyni” złożona jest z wielu takich malowniczych, lecz zadziwiająco efektywnych chwytów. To jakby na rozmaite sposoby pomnożyć pamiętny rozbryzg krwi na bawełnie z „Django” Tarantino (nie potrzebowaliśmy widzieć podziurawionego ciała ofiary, by wiedzieć, że została trafiona) i zrobić z niego film, którego większość kadrów chętnie wstawilibyśmy na tapetę.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Cień
(2015, reż. Alice Winocour)
Sebastian Chosiński [70%]
Tytułowe – jeśli chodzi o francusko-belgijski oryginał – „Maryland” to nie odniesienie do jednego z amerykańskich stanów ze wschodniego wybrzeża; to nazwa podparyskiej posiadłości, której właścicielem jest milioner arabskiego pochodzenia Imad Whalid (w tej roli debiutujący jako aktor filmowy Percy Kemp). Na czym się dorobił? Na pośrednictwie w handlu bronią, w których to interesach – oczywiście oprócz siebie – reprezentował również rząd francuski. W ten sposób łatwo jest się dorobić majątku, ale chyba jeszcze łatwiej – dorobić się śmiertelnych wrogów. Nic więc dziwnego w tym, że Whalid za każdym razem gdy wyjeżdża z kraju, obawia się o pozostających w domu członków rodziny – żonę Jessie (którą gra niemiecka aktora Diane Kruger, gwiazda „Kopii mistrza” Agnieszki Holland czy „Bękartów wojny” Quentina Tarantino) i synka Alego (Zaïd Errougui-Demonsant). Kiedy dzień po wystawnym przyjęciu Imad ponownie musi udać się w podróż służbową do Szwajcarii, wynajmuje dla swoich najbliższych ochroniarza. Wybór pada na Vincenta (gra go belgijski aktor Matthias Schoenaerts (znany między innymi z „Głowy byka” bądź „Nienasyconych”), żołnierza służb specjalnych, który nie tak dawno wrócić z misji w Afganistanie i próbuje dość do równowagi psychicznej.
Vincent marzy o tym, aby powrócić na misję, ale przynajmniej na razie – z przyczyn zdrowotnych – nie jest to realne. Cierpi na bezsenność, ma lęki – kolejne wizyty u lekarzy nie pozostawiają wątpliwości, że jest ofiarą stresu pourazowego. Chcąc dorobić, najmuje się jako ochroniarz. Kiedy przekracza róg domu Whalida, nie zdaje sobie sprawy, jak trudne zadanie ma przed sobą. Zwłaszcza gdy do Jessie dociera informacja, że jej mąż został aresztowany. Od tego momentu ktoś zaczyna śledzić kobietę, włamuje się też do posiadłości w poszukiwaniu tajnych dokumentów. Chroniąc żonę i syna Imada, Vincent musi wykazać się nie tylko odwagą, ale i sprawnością fizyczną nie mniejszą, niż podczas akcji specjalnych przeprowadzanych przeciwko talibom i Państwu Islamskiemu. Reżyserka „Cienia” (na taki tytuł zdecydował się polski dystrybutor), Alice Winocour – twórczyni opartego na faktach dramatu psychologicznego „Augustine” (2012) – opowiedziała tę historię w sposób bardzo sterylny i zdystansowany. Wymagała tego kreacja postaci Vincenta, mężczyzny zmagającego się z własnymi lękami, ale jednocześnie będącego chłodnym aż do bólu profesjonalistą. W przeciwieństwie do większości podobnych tematycznie obrazów hollywoodzkich tu nie ma co liczyć na ognisty romans pomiędzy pięknością w opałach a jej bodyguardem. Dlatego też „Cień” wypada dużo bardziej wiarygodnie i realistycznie niż jego amerykańscy „kuzyni”.
WASZ EKSTRAKT:
60,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
X-Men: Apocalypse
(2016, reż. Bryan Singer)
Jarosław Loretz [50%]
Niemal brat bliźniak „Świtu sprawiedliwości” – mocno męczący w kinie ze względu na patos i rozliczne zbędne, powodujące znużenie sceny, a także przeładowanie nieudanymi próbami pogłębienia psychologii postaci, natomiast w domowym zaciszu potrafiący przynieść trochę satysfakcji, a nawet i humoru – inna sprawa, że chwilami najzupełniej niezamierzonego (czyściutka polska „huta” na parunastu pracowników). W tym wszystkim najbardziej niepokojące jest jednak to, że te dwa filmy nie są bynajmniej odosobnionym przypadkiem i od jakiegoś czasu tak naprawdę lwia część wysokobudżetowych ekranizacji komiksowych objawia swego rodzaju syndrom wypalenia twórców. Kolejne produkcje są klepane według tego samego schematu konstrukcyjnego (ponad dwie godziny seansu, z mniej lub bardziej monotonną narracją zabierającą 3/4 czasu i niedługim finałem, wypchanym po brzegi zatrzęsieniem eksplozji i mordobić), z tym samym zadęciem i tym samym pościgiem za kolejnymi postaciami, które można wcisnąć do fabuły i namnożyć dzięki temu końcowe fajerwerki, a jednocześnie z zupełnym wyrugowaniem z obrazu krwi, narkotyków, alkoholu i tytoniu, a nawet i brzydkich słów, bo przecież im młodszy widz pójdzie do kina, tym większe pieniądze wpłyną do kasy producenta. W efekcie gdzieś po drodze zupełnie ulotniła się lekkość niezobowiązujących przygód i prostota humoru, a zamiast tego historie poczęły tonąć w fatalizmie, nieustannym ratowaniu stojącego na krawędzi zagłady świata oraz w ciężkim humorze na pograniczu sarkazmu. Owszem, jeden, dwa, a nawet trzy takie filmy to fajna sprawa, ale dziesięć – już niekoniecznie. Bo nie powinno być tak, że opuszczający kino widz coraz częściej zamiast zadowolenia wynosi z seansu uczucie zalegania na żołądku zakalca…
WASZ EKSTRAKT:
40,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Warcraft: Początek
(2016, reż. Duncan Jones)
Jarosław Loretz [70%]
Doskonały przykład na to, jak w ciągu ostatnich lat efekty specjalne poszły do przodu. Większość stworzeń i wizualizacji czarów wygląda na tyle naturalnie, że nie ma się przeświadczenia obcowania z plastikową kreacją bliską filmu animowanego. A efekty to przecież nie wszystko. Nieszablonowa jest również fabuła. Solidne wrażenie robi tak początek historii (kilka minut, a orki nie są już dla widza jedynie potworami), jak i lekko zarysowany, daleki od sztampy wątek miłosny. Zadowolenie budzi brak taryfy ulgowej, dzięki któremu na ogół trudno przewidzieć intrygę i nie można mieć pewności, że główne postaci wyjdą z całej awantury bez szwanku. Do tego dochodzą piękne lokacje, mnóstwo drobnych detali, doskonale pogłębiających tak świat (zachowanie gryfa), jak i postaci (orcze dziecko zachowujące się jak dziki kotek), sprytne rozwiązanie kwestii rozmów w obcych językach oraz w miarę naturalna sugestia ciągu dalszego (nie ma tu ani kokietowania widza, że kontynuacja zostanie zrealizowana, jeśli budżet się zwróci, ani usilnego zamykania wątków czy też nachalnego otwierania nowych). „Warcraft: Początek” proponuje więc nietuzinkową rozrywkę, tym ciekawszą, że jest twórcom udało się powołać do życia jeden z nielicznych filmów fantasy z prawdziwego zdarzenia – z dobrze oddaną magią, z rycerzami w lśniących zbrojach, z fantastycznymi zwierzętami i z różnymi rasami o odmiennym stylu życia i odmiennych ideałach.
Szkoda tylko, że generowanym przez IL&M stworom nie dotrzymują kroku aktorzy, nieprzesadnie przemęczający się na planie bądź po prostu nie potrafiący odpowiednio wczuć się w role w sytuacji, gdy za „plener” służy obity na zielono paździerz, a połowa obsady jest praktycznie wirtualna. Nie da się też przemilczeć kilku innych mielizn, jak na przykład założenia, że ktokolwiek z ludzi może mieć szanse w walce z tak umięśnionym, wyposażonym w monstrualnie ciężką broń przeciwnikiem, jak ork. I to w pojedynkę. Już nie mówiąc o rzezaniu ich wręcz całymi tuzinami, i to w przypadku, gdy wraże organy – przesłonięte grubymi pokładami węźlastych mięśni – tak na zdrowy rozsądek powinny być niemożliwe do spenetrowania przez byle ludzki miecz. Zastanawia też nad wyraz skąpa liczba gryfów (jeden?), podobnie skromna liczna magików, a także zbyt łatwe wprowadzenie broni palnej, podejrzanie szybko dającej się ładować. Mankamenty te jednak nie psują aż tak mocno seansu i można na swobodnie nie przymknąć oko.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Ardeny
(2015, reż. Robin Pront)
Gabriel Krawczyk [50%]
Gdyby „Ardeny” były dniem tygodnia, byłyby średnio udanym piątkiem – w czwartek pociągającym, lecz już w sobotę zlewającym się w jedno z innymi piątkami. Coś tam niby się działo, gdzieś tam się niby było, lecz już następnego dnia niewiele się z tego pamięta.
Braterska więź kontra miłość dzielona do jednej kobiety; naruszone zaufanie i pragnienie zemsty; grzechy przeszłości stające na drodze do lepszego jutra – między członami tej wyliczanki zieje prosząca się o wypełnienie pustka. To, co Biblia zrobiła z Kainem i Ablem, a grecka tragedia wzmocniła za pomocą fatum, stanowi przecież ledwie fabularny szkielet. Na tej sprawdzonej konstrukcji budować można cuda niewidy: wywołać eksplozje emocji, zmieścić multum treści i zatrząść zwrotami akcji. Belgijskie „Ardeny” sięgają po wspomniane toposy, celebrują zawarty w nich pesymizm, lecz wspomnianej pustki wypełnić nie potrafią.
Debiut Robina Pronta to klasyczny przykład thrillera atmosfery. Prowadzonej wzdłuż gatunkowych schematów eskapadzie do samego jądra ciemności towarzyszy bowiem sugestywna wizualność i techno w głośnikach – oddające upartość złego losu przyczepionego do braci i ukochanej przez nich kobiety. Jak to zwykle w bazujących na archetypach, fabularnie nieskomplikowanych dreszczowcach o trudach powięziennej resocjalizacji bywa, tak i tutaj konflikt między trojgiem postaci charakteryzuje napięcie właściwe pojedynkowi przeciwnych żywiołów. Przeklęci więzami krwi bracia są jak ogień i woda, zniewoleni przez pierwotne siły, dążący do samozniszczenia.
Walka między nimi rozgrywa się w duchu wczesnego Nicolasa Windinga Refna, miłośnika kameralnej gangsterki. Wystarczy przyjrzeć się obecnym w „Ardenach” motywom, brutalnemu realizmowi, gatunkowym kliszom czy środowisku niegrzeszących psychologicznym wyrafinowaniem przestępców, by uświadomić sobie, jak historia ta bliska jest Refnowskiej trylogii „Pusher”. U Robina Pronta bezrobocie proletariatu i społeczne zepsucie jeszcze mocniej niż w filmach Duńczyka dają o sobie znać. Stanowiąca tło dla wydarzeń jesienna aura skutecznie zasłania jakiekolwiek widoki na przyszłość; podobnie jak w „Labiryncie” Villeneuve′a, odzwierciedla moralne bagno, z którego nie da się wykaraskać.
Wszystko to jednak było – opowiedziane mniej smętnie, błyskotliwiej, bywało także, że ożywczo. Czy strategia przyjęta przez debiutującego twórcę nie jest dowodem pójścia na łatwiznę? Nawet jeśli ukazana tu klęska powrotu na łono społeczeństwa reprezentuje wadliwość belgijskiego systemu więziennictwa (co świadczyłoby o innych niż tylko eskapistyczne ambicjach twórcy), to reżyser pławiąc się w utartej konwencji i pozwalając filmowym kliszom bawić się w berka, odbiera swojej wypowiedzi moc. Jego diagnoza nie proponuje niczego w zamian, przez co nosi znamiona biadań defetysty. I choć „Ardeny” to surowe, męskie, nieraz mrożące krew w żyłach kino, to szkoda, że tak wtórne – palpitacje ustają zbyt szybko, tętno zaraz wraca do normalności.
1 2 »

Komentarze

02 I 2017   15:02:07

"Przeżywają spokojnie 20 lat, ale – zbyt pewnie się czując – organizują „prywatkę, jakiej nie przeżył nikt”, ale do drzwi nie walą sąsiedzi, ale dużo paskudniejsza szefowa bergeńskiej kuchni" ALE gdzie jest korekta?

02 II 2017   23:51:49

"...kilka minut, a orki nie są już dla widza jedynie potworami..." - nie, orki nie są potworami, orki to ssaki z rodziny Delphinidae ;)) oj panowie redaktorzy, rozumiem, żeby taka gramatyka na filmwebie, ale w esensji...? shame on ;) orkowie, sic!

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Fallout: Odc. 2. Elementy układanki zaczynają do siebie pasować
Marcin Mroziuk

19 IV 2024

Z jednej strony trudno nam zachować powagę, gdy obserwujemy, jak bardzo zachowanie Lucy nie pasuje do zwyczajów i warunków panujących na powierzchni. Z drugiej strony w miarę rozwoju wydarzeń wygląda na to, że właśnie ta młoda kobieta ma szansę wykonać z powodzeniem misję, która na pierwszy rzut oka jest ponad jej siły.

więcej »

Klasyka kina radzieckiego: Odcięta głowa Jima Clarka
Sebastian Chosiński

17 IV 2024

Niby powinny cieszyć nas wielkie sukcesy odnoszone przez polskich artystów poza granicami kraju. A powieść Brunona Jasieńskiego „Człowiek zmienia skórę” bez wątpienia taki sukces odniosła. Tyle że to sukces bardzo gorzki: po pierwsze – książka była typowym przejawem literatury socrealistycznej, po drugie – nie uchroniła autora przed rozstrzelaniem przez NKWD. Cztery dekady po jego śmierci na jej podstawie powstał w sowieckim Tadżykistanie telewizyjny serial.

więcej »

Co nam w kinie gra: Perfect Days
Kamil Witek

16 IV 2024

„Proza życia według klozetowego dziada” może nie brzmi za zbyt chwytliwy filmowy tagline, ale Wimowi Wendersowi chyba coraz mniej zależy, aby jego filmy cechowały się przede wszystkim potencjałem na komercyjny sukces. Zresztą przepełnione nostalgią „Perfect Days” koresponduje całkiem nieźle z powoli podsumowującym swoją twórczość Niemcem, który jak wielu starych mistrzów, powoli zaczyna odchodzić do filmowego lamusa. Nie znaczy to jednak, że zasłużony reżyser żegna się z kinem. Tym bardziej że (...)

więcej »

Polecamy

Bo biblioteka była zamknięta

Z filmu wyjęte:

Bo biblioteka była zamknięta
— Jarosław Loretz

Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz

Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz

Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz

Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz

Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz

Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz

Polski hit eksportowy
— Jarosław Loretz

Zemsty szpon
— Jarosław Loretz

Taśmowa robota
— Jarosław Loretz

Zobacz też

Inne recenzje

Esensja ogląda: Grudzień 2017 (3)
— Jarosław Loretz, Konrad Wągrowski

Esensja ogląda: Grudzień 2016 (5)
— Sebastian Chosiński

Esensja ogląda: Lipiec 2016 (3)
— Jarosław Loretz, Marcin Osuch, Konrad Wągrowski

Powszedniość końca świata
— Jarosław Robak

Tegoż autora

Uczmy się języków!
— Marcin Osuch

Płynąć na chmurach
— Sebastian Chosiński

Ptaki wśród chmur
— Sebastian Chosiński

„Czemu mi smutno i czemu najsmutniej…”
— Sebastian Chosiński

Pieśni wędrujące, przydrożne i roztańczone
— Sebastian Chosiński

W kosmosie też znają jazz i hip hop
— Sebastian Chosiński

„Szalony Kojot” przez dwie chmury?
— Marcin Osuch

Aparat, góry, człowiek
— Marcin Osuch

Od Bacha do Hindemitha
— Sebastian Chosiński

Z widokiem na Manhattan
— Sebastian Chosiński

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.