Remanent filmowy 2016
[ - recenzja]
Złe mamuśki(2016, reż. Jon Lucas, Scott Moore)
„Złe mamuśki” to lekka, obiecująca komedia o niezłym pomyśle, ostatecznie rozmywająca się w hollywoodzkim lukrze. Film ma zadatki na nieszablonową, odważną komedię. Trójka mamuś ma już dosyć swego codziennego kieratu, niewdzięczności dzieci, obojętności mężczyzn. Śniadanie, odprowadzanie do szkoły, sprawunki, obiad, odbieranie ze szkoły – nie ma już czasu dla siebie. A do tego dochodzi silna presja społeczna, naciski na to, by być wzorową mamą, z uśmiechem na ustach spełniać wszystkie obowiązki, być aktywną w rodzicielskiej społeczności, nie skarżyć się na nic, nie popełniać błędów. A to oczywiście po pierwsze wykańcza psychicznie, po drugie – w dłuższym okresie czasu jest po prostu niewykonalne. Tytułowe mamusie idą więc „w tango” i tu mamy do czynienia z najlepszą częścią filmu, w którym zderzane jest społeczne oczekiwanie wobec matczynej roli z pragnieniem totalnego odreagowania. Będzie więc zabawa, alkohol, aluzje seksualne i oczywiście sam seks. Jest zabawnie, ale i szczerze – bo pomysł wyjściowy filmu nie jest wzięty z kapelusza i można na jego temat mówić dużo i w różnorodnej formie – a bezpruderyjna komedia to niezła szansa na szczerą wypowiedź. Szkoda jednak, że ta pruderia ostatecznie bierze górę. Twórcy jakby ostatecznie przestraszą się swej odwagi (nawet jeśli gruncie rzeczy tak wiele jej nie było) i w finale zaserwują przesłodzony happy end – wszyscy z wszystkimi się godzą, bohaterowie negatywni staną się pozytywnymi i zaproszą na elegancką imprezę na pokład swego prywatnego samolotu, sala bije brawo, a dzieci cieszą się z rozwodu rodziców. No i Mila Kunis średnio sprawdza się w roli zahukanej mamuśki, choć na szczęście fajnie wypadają Kathryn Hahn i Kristen Bell w rolach wspierających.
Mój przyjaciel smok(2016, reż. David Lowery)
Para dziecko i smok to bardzo wdzięczny temat na wciągającą historię dla całej rodziny. Była już „Nie kończąca się opowieść”, były animowane „Jak wytresować smoka”. Film Davida Lowery’ego różni się od wspomnianych tym, że rozgrywa się współcześnie w całkowicie realnym świecie. Początek, jak na Disneya jest więcej niż dramatyczny. Rodzinna wycieczka kończy się wypadkiem samochodowym. Rodzice giną, przeżywa tylko mały chłopiec Pete. Tylko, że jest w środku rozległego lasu, otoczony wilkami. Ciągu dalszego łatwo się domyśleć. Akcja toczy się według jednego z bardziej popularnych schematów z amerykańskich filmów. Dobrzy chcą smokowi pomóc, źli chcą smoka złapać. Największy stopień wspólnotę schematu dzieli „Mój przyjaciel smok” z… „E.T.”. Dobrzy chcą smokowi pomóc, źli chcą smoka złapać. I nawet latanie jest (w końcu smok ma skrzydła). Schemat schematem, ale bardzo możliwe, że wasze dzieci filmu Spielberga nie widziały więc wersję ze smokiem też mogą zobaczyć. Największym atutem filmu jest sam smok, imieniem Elliott. Animowany rewelacyjnie, zachowaniem i wyglądem przypomina najbardziej psa (nie licząc skrzydeł).
Swoistym bonusem jest występ Roberta Redforda. Jego drugoplanowa postać rodzinnego nestora będzie miała istotny wkład w rozwiązanie problemu z pojawieniem się mitycznego stworzenia we współczesnym świecie.
Siedmiu wspaniałych(2016, reż. Antoine Fuqua)
Lubię, gdy remaki powstają w jakimś celu. No dobra, w jakimś INNYM celu niż tylko zarabianie pieniędzy. Ostatnio mieliśmy przecież wysyp słabych i bardzo słabych sequeli, które miały na celu jedynie monetyzować dawną chwałę pierwowzorów. Na szczęście „Siedmiu wspaniałych”, które oczywiście chce wykorzystać sentyment do pierwowzoru ma też drugie dno.
A tym drugim dnem jest oczywiście wyznanie wiary w wielokulturową Amerykę. Nowa ekipa szlachetnych najemników jest tak rasowo zróżnicowana, jak tylko jest to możliwe (ociera się to już o pastisz, ale nie wywołuje śmieszności). Mamy więc Afroamerykanina, Indianina, Latynosa, Chińczyka (granego przez Koreańczyka) i trzech białych, różniących się motywacjami. Po stronie zła stoi już nie ogorzały meksykański bandzior, ale psychopatyczny amerykański kapitalista z własną armią. Nietrudno więc doszukiwać się w tym alegorii do współczesnej sytuacji Ameryki, zwierania szeregów i współpracy ponad podziałami. I myśli, że Ameryka jest wielka nie swą jednolitością, ale właśnie różnorodnością.
Na szczęście film jest także całkiem przyzwoicie zrobiony. Zbieranie ekipy jest przeprowadzone sprawnie i z oczekiwanym humorem, pierwsze starcie podnosi napięcie, a finałowa bitwa jest długa, efektowna, dobrze rozplanowana i przejrzysta. Co więcej – spodziewając się ilu Wspaniałych poniesie śmierć (w końcu wiemy jak to wyglądało w wersji Sturgesa), wcale nie jest takie łatwe wytypowanie tych, którym się nie uda. Mamy oczywiście też zestaw klisz i oczywistości, ale w sumie nie przeszkadzają one w niezłej zabawie.
I tylko ta myśl, że wszystko wskazuje na to, że przesłanie filmu było tylko pobożnym życzeniem, a w rzeczywistości triumfuje Bartholomew Bogue…
Ja, Daniel Blake(2016, reż. Ken Loach)
Daniel Blake w życiu ma coraz bardziej pod górkę. Jest świeżo po zawale, lekarze ze względu na stan zdrowia nie dopuszczają go do pracy. Brytyjski odpowiednik ZUSu nie zamierza dalej wypłacać mu zasiłku chorobowego, gdyż uzyskał on za mało punktów w telefonicznej ankiecie. Daniel to człowiek starej daty. Ma fach stolarski w ręku, potrafi zbudować i naprawić wszystko. Komputery i nowoczesność to jednak już dla niego czarna magia, podobnie jak gąszcz przepisów i urzędniczych absurdów. To prosty lecz poczciwy człowiek sprzed ery wielostronicowych formularzy, komórek i aplikacji. Dlatego nawet jeśli z początku z politowaniem patrzymy na jego pierwsze kontakty z myszką czy internetem, to obserwując wzrastającą irytację na niedorzeczności systemu, nie jest już nam do śmiechu. Daniel Blake nie może podjąć pracy. Raz, że nie pozwala mu na to zdrowie. Dwa, przepadnie mu wtedy zasiłek. Musi jednak udowadniać stale przed urzędnikami, że tej pracy poszukuje przez kilka godzin dziennie inaczej…straci zasiłek. W tym nierównym starciu z systemem reżyser Ken Loach poddaje pod ocenę stopień deprecjacji ludzkiej godności. Anglik co prawda już nie raz odżegnywał się od ponownego grzebania w kinie zaangażowanym społecznie, lecz to właśnie powrót w dobrze znane rejony przyniósł mu drugą Złotą Palmę w karierze. Loach w tej materii obraca się znakomicie, i jak mało kto ciętą i celną ironią piętnuje absurdy niemal kafkowskiego systemu. Pętla niedorzeczności na linii obywatel-państwo, w jaką wpada tytułowy Daniel, sprawia, że „Ja, Daniel Blake” pasuje świetnie do biurokratycznej rzeczywistości pod większością szerokości geograficznych. Dlatego gdy Daniel pisze sprayem na murze państwowego budynku swój desperacki manifest, niemal każdy widz podpisze się pod nim z przyjemnością. Biurokracja bowiem w oku Loacha to cicha zbrodnia, która przez lata pochłonęła więcej ofiar niż niejedna wojna.
Trolle(2016, reż. Walt Dohrn, Mike Mitchell)
Dreamworks tym razem nie szaleje, nie eksperymentuje, tylko przedstawia nieskomplikowaną komedię animowaną dla młodszych dzieci (wiek docelowy: sześć-siedem lat). Fabuła jest prościutka: są sobie źli Bergenowie, szarobure gnomy nie potrafiące przeżywać szczęścia i dobre, kolorowe Trolle, aż od tego szczęścia eksplodujące, spędzające czas na śpiewie, tańcu i przytulaniu się. Jedną szansą na przeżycie uniesienie dla Bergenów jest… zjedzenie Trolla. Samym Trollom z oczywistych wględów za bardzo się to nie podoba, pewnego dnia uciekają więc w komplecie z wioski Bregenów. Przeżywają spokojnie 20 lat, ale – zbyt pewnie się czując – organizują „prywatkę, jakiej nie przeżył nikt”, ale do drzwi nie walą sąsiedzi, ale dużo paskudniejsza szefowa bergeńskiej kuchni. Grupka Trolli zostaje uprowadzona, a na ratunek wyrusza ich księżniczka imieniem Poppy w towarzystwie najbardziej ponurego Trolla – Brancha. No i wiadomo w sumie co będzie dalej. Film jest bardzo kolorowy, bardzo nieskomplikowany, z prostym humorem, przewidywalną fabułą i baaardzo przewidywalnym finałem, a także solidną dawką dydaktyzmu. Dla dorosłego jest to paczka dość trudna do strawienia, choć odrobine może mu w tym pomóc niezła muzyka w oryginale w wykonaniu Justina Timberlake’a. Młodszym dzieciom w sumie powinno się podobać.
"Przeżywają spokojnie 20 lat, ale – zbyt pewnie się czując – organizują „prywatkę, jakiej nie przeżył nikt”, ale do drzwi nie walą sąsiedzi, ale dużo paskudniejsza szefowa bergeńskiej kuchni" ALE gdzie jest korekta?