Marzec zbliża się do końca, ale udało nam się przygotować w tym miesiącu jeszcze jedną edycję zbioru krótkich recenzji filmowych. Edycję zacną, bo zawierającą teksty o zbiorze niedawnych bądź przyszłych premier kinowych – „Loganie”, „Johnie Wicku 2”, „Ciemniejszej stronie Greya” (na tę recenzję z pewnością czekaliście z niecierpliwością), „Gold” i wchodzącym w piątek do naszych kin „American Honey”.
Esensja ogląda: Marzec 2017 (4)
[ - recenzja]
Marzec zbliża się do końca, ale udało nam się przygotować w tym miesiącu jeszcze jedną edycję zbioru krótkich recenzji filmowych. Edycję zacną, bo zawierającą teksty o zbiorze niedawnych bądź przyszłych premier kinowych – „Loganie”, „Johnie Wicku 2”, „Ciemniejszej stronie Greya” (na tę recenzję z pewnością czekaliście z niecierpliwością), „Gold” i wchodzącym w piątek do naszych kin „American Honey”.
Logan: Wolverine(2017, reż. James Mangold)
Agnieszka ‘Achika’ Szady [80%]
Najmocniejszym punktem filmu jest dla mnie mała Laura, a ściślej mówiąc – gra aktorska Dafne Keen. Przejścia od ujmująco nieśmiałej jedenastolatki do wściekle agresywnej „żywej broni” są pokazane płynnie i przekonująco, a niektóre z bojowych min dziewczynki naprawdę mogą się przyśnić. Bardzo doceniam też nieobecność gumisiów i smerfetek, czyli wszystkich tych barwnych, łuskowatych i ogoniastych postaci z klasycznych filmów o X-menach (choć akurat w filmach o Wolverinie jako takim praktycznie nie występowali). Bardziej niż z komiksami superbohaterskimi fabuła kojarzy się z dramatami sensacyjnymi opowiadającymi o losach rozmaitych nawróconych przestępców, których dogania mroczna przeszłość. Niestety, z tego samego powodu akcja jest przewidywalna dosłownie w każdej minucie, co sprawia, że seans niekiedy bardzo się dłuży. Oczywiście, pewna przewidywalność fabuł jest naturalna dla filmów przygodowych, jednak w większości z nich atrakcyjne jest nie tyle czekanie CO się wydarzy, ale JAK. Tutaj można raczej napawać się relacjami między postaciami oraz atmosferą brudnego i smętnego realizmu, który zresztą jest zaletą filmu, ale nie rekompensuje tego, że każde kolejne ujęcie przeciętny widz zgaduje z wyprzedzeniem. Natomiast sceny akcji stoją, rzecz jasna, na wysokim poziomie, a widok Laury skaczącej jak welociraptor na dwa razy od niej większego mężczyznę są naprawdę malownicze.
John Wick 2(2017, reż. Chad Stahelski)
Podobno zwycięskiego składu się nie zmienia – ale „John Wick 2” dowodzi, że pewne przetasowania wcale nie muszą zaszkodzić. Z dwójki reżyserów nieoczekiwanego przeboju, jakim okazała się pierwsza część, na planie sequela pozostał już tylko Chad Stahelski (David Leitch zadowolił się jedynie rolą jednego z producentów – w czym zapewne pomogły propozycje nakręcenia „Deadpoola 2” i „Atomic Blonde”). Najważniejsze jednak pozostaje bez zmian: Keanu Reeves w roli płatnego zabójcy z prawdziwie zabójczym zestawem umiejętności i poranioną duszą jest równie bezbłędny, co w pierwszym filmie. Wszyscy znamy receptę na hollywoodzki sequel – i rzeczywiście, „John Wick 2” jest produkcją efektowniejszą od pierwowzoru, który w porównaniu wydaje się rzeczą niemal kameralną. Twórcy filmu nie ograniczają się jednak do potęgowania scen strzelanin i rozwałki, choć dynamiczne otwarcie zdaje się sugerować, że głównym pomysłem na sequel będzie tu „więcej trupów” – „John Wick 2” to ciekawy przypadek filmu, który jednocześnie jest serio, i ironiczny; w ukazywaniu przemocy tak samo brutalny, jak bliski kreskówce. Jeszcze bardziej niż oryginał, sequel skupia się na celebrowaniu stylu i przedmiotów: dopasowanych garniturów, butów, broni, świata hoteli, gadżetów i rozrywek przeznaczonych tylko dla elity płatnych morderców. „John Wick 2” nie daje się zamknąć w szufladce z napisem „kino eksploatacji” – choć bohaterowie są tu śmiertelnie poważni, a akcja – przynajmniej od połowy filmu – polega na przeskokach od jednej masakry do następnej, produkcja Stahelskiego okazuje się rzeczą całkiem samoświadomą i nie stroniącą od dekonstrukcji. Gdy akcja przenosi się do rzymskich katakumb, czy muzeum sztuki współczesnej, ekranowa przemoc – wciąż okrutna, krwawa, często rezygnująca z uników, jakimi w tego typu kinie bywają montażowe cięcia – staje się właściwie dziełem sztuki: rozbryzgi krwi na ścianach galerii sztuki czy patos nocnej strzelanki w Wiecznym Mieście mogłyby pochodzić z filmu Paolo Sorrentino, gdyby ten kiedyś zdecydował się nakręcić tego typu kino (w ogóle „Johna Wicka 2” powinno pokazywać się na kursach reżyserii, bo każda scena walki to nie tylko popis umiejętności aktorów, ale i mistrzowskie wykorzystanie lokacji).
Ciemniejsza strona Greya(2017, reż. James Foley)
Wciąż bardzo złe, ale już nie tak nieoglądalne jak pierwsza część. Twórcy tej pseudotransgresyjnej głupotki będącej harlequinową wariacją na temat „Pięknej i Bestii” spuścili z siermiężnego tonu i wpuścili w życie panny Steele i pana Greya trochę humoru (chwilami nawet udanego!). Reżyser James Foley („Glengarry Glen Ross”, uwierzycie?) wie jednak, że to nie kpiarski ton i ironia urzekły miliony czytelniczek na całym świecie – ostatecznie musi spłacić trybut przyprawionemu sofcikową erotyką romansidłu o wrażliwym dziewczęciu próbującym ocalić swojego mężczyznę przed nim samym: dlatego w trakcie seansu będziecie niejednokrotnie pukać się w głowę czy to z okazji niedorzeczności scenariusza, czy tandetnej psychoanalizy pana Greya. Ostatni akt „Ciemniejszej strony Greya” to już zupełna filmowa aberracja – ale to właśnie z niego czerpać można największą (perwersyjną, a co!) przyjemność. Bo czego tu nie mamy – katastrofa helikoptera, zaginięcie jednej z postaci, jej nieoczekiwany powrót (jakieś trzy minuty później – cały ten dramat zostaje rozegrany w trakcie jednego serwisu informacyjnego), policzkowanie się, chluśnięcie szampanem w twarz, a do tego plakat… „Kronik Riddicka” zdobiący pokój tytułowego bohatera, skutecznie odwracający uwagę od (zapewne) bardzo błyskotliwego dialogu między Aną i Christianem. „Ciemniejsza strona Greya” przynosi odpowiedź na jedno z nigdy nie zadanych przez nikogo pytań – otóż właśnie tak wyglądałby odcinek „Mody na sukces”, gdyby nakręcił go Tommy Wiseau.
American Honey(2016, reż. Andrea Arnold)
Andrea Arnold w „American Honey” bardzo chce być Kerouakiem, a przynajmniej Wendersem, ale o ile kupowałem jej wizję nastoletniej brytyjskiej patologii w „Fish Tank” niemal bez zastrzeżeń, o tyle w jej Amerykę nie wierzę za grosz. Reżyserka od zawsze wykazywała się brakiem poczucia humoru i tendencją do dętej symboliki, ale tu w obu tych kwestiach przechodzi samą siebie. Mało że film jest deklaratywny na poziomie tytułu – on jest taki w literalnie każdej scenie. „Czuję się jak pieprzona Ameryka!”, krzyczy przez szyberdach bohaterka imieniem Star (och, cóż za ironia), po tym jak rusza w podróż z Shią LaBeoufem zapoznanym w supermarkecie przy dźwiękach „We Found Love” Rihanny. Owej romantycznej Pieprzonej Ameryce reżyserka przeciwstawia kapitalistyczną Amerykę Trumpa, spersonifikowaną pod postacią wnuczki Elvisa Presleya paradującej w bikini we flagi Konfederatów. Serio. Co poza tym? Taniec, śpiew, chlanie, ćpanie, ruchanie, blisko trzy godziny przeestetyzowanej biedy. A, i jeszcze beka ze zdewociałych chrześcijanek z Południa, z rednecków z wąsem śliniących się na widok skąpo odzianych dziewcząt. Miała być chyba powtórka z „Paryż, Teksas”, a jest raczej trochę jak „Borat”, trochę jak „Spring Breakers” w reżyserii Katarzyny Rosłaniec. Okropny film.
Gold(2016, reż. Stephen Gaghan)
„Gold” jest filmem z tego samego pokryzysowego sortu, co „Wilk z Wall Street”, „American Hustle”, „Big Short” czy „Rekiny wojny”. Słowem, jest efekciarską tragifarsą, gdzie amerykański sen i wielki przekręt traktuje się synonimicznie, a widz sam decyduje, czy ogląda antykapitalistyczną połajankę, czy może celebrę defraudacji w stylu „bierz forsę i w nogi”. Wspólną składową całego nurtu są również urokliwie kabotyńskie kreacje utytych/obchudłych gwiazdorów w tupecikach/łysinach – i pod tym względem Matthew McConaughey nie zawodzi. Dla niego warto.