W pierwszej kwietniowej edycji „Esensja ogląda” solidny pakiet recenzji bieżących nowości filmowych uzupełniony przez pozycje z VOD i DVD.
Esensja ogląda: Kwiecień 2017 (1)
[ - recenzja]
W pierwszej kwietniowej edycji „Esensja ogląda” solidny pakiet recenzji bieżących nowości filmowych uzupełniony przez pozycje z VOD i DVD.
Azyl(2017, reż. Niki Caro)
Być może na percepcję rzuciły mi się slajdy z ostatniej „Pięknej i Bestii”, ale chyba nie tylko dlatego podczas seansu „Azylu” Niki Caro nie mogłem pozbyć się wrażenia, że oglądam disnejowską baśń, gdzie Bestią jest sam Holokaust, a Piękną – eteryczna Jessica Chastain w kwiecistych sukienkach i w otoczeniu zwierząt, z którymi, niczym rasowa Księżniczka Disneya, potrafi rozmawiać. Disney i Holokaust to oczywiście zestawienie bardzo ryzykowne, byty w zasadzie antonimiczne, ale niekiedy kontrast tych dwóch skrajnych estetyk przynosi bezpretensjonalny i zdrowy moralnie efekt – że przypomnę sugestywną scenę ze spalarnią zabawek w „Toy Story 3”. W opowieści o Żabińskich kontekst jest jednak zupełnie inny, dlatego np. sekwencja z opadającymi na bohaterkę w slow motion popiołami ze spalonej Warszawy, nasuwającymi analogię z magicznym pyłem czy płatkami róż, wypada cokolwiek problematycznie. Ale to drobiazg – samo skonfrontowanie sielanki w zoo z pierwszej połowy filmu z horrorem nazizmu z drugiej już złe w zamyśle nie jest, tyle że tu z kolei mamy ten defekt, że groza nigdy nie wybrzmiewa wystarczająco dosadnie, cały czas tkwimy w manierze kina familijnego rozgrywanego w PG-13, po akademicku, na prostych dychotomiach. Artystycznego spełnienia nie ma zatem co tu szukać, niemniej w kategoriach dydaktycznych film w zupełności się broni. Szkolna młodzież nie powinna narzekać.
Milczenie(2016, reż. Martin Scorsese)
Największą zaletą „Milczenia” Martina Scorsese są wątpliwości. Nie wątpliwości dotyczące boskiego (nie)istnienia – byłoby to banalne i wtórne. Siłą 160-minutowej epopei o dylemacie zwątpienia są wahające się racje niemogących dojść do porozumienia stron: znajdujących w religii siłę (i ją krzewiących) oraz tych, którzy z tą religią walczą (by zachować integralność własnej kultury).
Jako widz mocno od religii zdystansowany, dostrzegam w „Milczeniu” przede wszystkim trafną ironię rodem z „Wilka z Wall Street”. Tak jak tam podskórnie gorzko obijała ona hedonistyczną degrengoladę Jordana Belforta, tak w premierowym filmie (przynajmniej w moich heretyckich oczach) celuje w egzaltowaną duchowość ślepo wierzących. Przykładem pierwszym z brzegu jest zastosowana w „Milczeniu” sprzeciwiająca się tytułowi, tautologiczna wobec obrazu narracja z offu. Wydawała mi się ona zbędnym naddatkiem, ale teraz wiem, że broni się jako narzędzie autorskiej ironii. Rodrigues (Andrew Garfield), młodziutki jezuita na niebezpiecznej misji w Japonii XVII wieku, przetrawia na głos to, co widzimy na ekranie, jak gdyby sądził, że bez jego pryzmatu ta opowieść, ta misja – jak gdyby wszystkie starania bez jego osoby nie miały większego sensu. Jak gdyby jego droga ku świętości była tu najważniejsza. Naiwny kapłan w wieku tuż po seminaryjnym chce widzieć w sobie Chrystusowe męczeństwo; równocześnie gra przed swoimi (ginącymi za niego?) wiernymi autorytet moralny. Znamienne, że bohaterowie japońscy nie mają tu osobowości (może z jednym, dwoma wyjątkami), azjatycki „Judasz” popada w groteskę, a tamtejsze kobiety jedynie bełkoczą. Sami europejscy ewangelizatorzy (Garfield, Adam Driver) niezdolni są powiedzieć po japońsku więcej niż kilka słów. Owa arogancja chcących nauczać, lecz niezdolnych się uczyć Europejczyków jakoś składa się w całość z manią krzewiących Jedyną-Prawdziwą-Niezależnie-Od-Szerokości-Geograficznej-Wiarę.
Rodrigues swoją niedoświadczoną jeszcze przeszkodami duchowość chce widzieć jako taką, która czyni cuda. Od świętoszkowatej megalomanii do urojeń niedaleko: w jednej ze scen młody kapłan widzi w swoim odbiciu na wodzie oblicze Jezusa. Oto kicz pozorowanej świętości, religijności wyjętej z życia i egocentrycznej, chcącej wznieść się nad ziemię, ulecieć ku niebu, a faktycznie niezdolnej zdjąć spojrzenie z lustra i skierować je na człowieka stojącego tuż obok. Na człowieka, jego cierpienie, odmienność jego światopoglądu i wartość jego kultury.
W „Milczeniu” dostrzegam argument na rzecz moralnego nihilizmu – systemu etycznego zdolnego rozpatrywać każdą sytuację z osobna, zależnie od okoliczności każącego poddawać namysłowi idee, wartości, ambicje. Każdorazowo testującego tzw. „życiowe zasady”. Bo (dobre?) życie to ciągle wątpliwości. „Czy Jezus dokonałby apostazji, żeby ratować życie swoich wiernych?” W tym wypadku odpowiedź wydaje mi się oczywista.
Lego Batman: Film(2017, reż. Chris McKay)
Pogłoski o kryzysie filmów z uniwersum DC okazały się być przesadzone. Najnowszy film o Batmanie jest chyba najlepszym w tym cyklu od czasów, przynajmniej, „Mrocznego Rycerza”, którego zresztą wydaje się być bezpośrednią kontynuacją. To oczywiście żart, ale nie do końca – bo „Lego Batman” rzeczywiście odnosi się do wydarzeń z filmu Nolana i naprawdę jest znakomity. Na każdym polu bo, będąc momentami melancholijną opowieścią o samotności, jest też pierwszorzędną komedią i znakomitym kinem akcji. Zaskakuje to, jak wiele tematów można podjąć w filmie dla dzieci z klockami w roli głównej. Opowieść o samotności i budowie patchworkowej rodziny. Piękny wyraz miłości dla postaci Człowieka-Nietoperza i jego historii, przesiąknięty błyskotliwymi nawiązaniami i mrugnięciami dla fanów: spray na rekiny z campowego „Batmana” z 1966 roku, strój batmański, w jaki przebiera się Alfred z tego samego okresu, przemiana Robina w Nightwinga, galeria złoczyńców z filmów i komiksów (w tym tych pozornie najbardziej absurdalnych, co jest w filmie też ładnie wygrane), nawiązania do komiksowego „Zabójczego żartu”, no i wreszcie sam delikatny – wszak to film dla dzieci – styl opowiadania o traumie założycielskiej Batmana. Film pięknie wygrywa samotność Batmana, nieustanny żalu za utraconymi rodzicami i strach przed budowaniem normalnych relacji. Nie ma w tym oczywiście jakiejś głębokiej psychologii, ale zachwyciło mnie pokazanie, jak zagubienie Batmana powiązane jest z jego nieumiejętnością dostrzegania otaczającego go świata poza narzuconą sobie misją (słowa do Alfreda: „Co ty możesz wiedzieć o wychowywaniu przybranego syna, przecież nigdy nie miałeś rodziny” – to absolutna kwintesencja całego zagubienia, a przy tym przezabawny żart). „Batman Lego” jawi się też jako szalony rajd przez całą popkulturę, jedyne miejsce, w którym ramię w ramię może walczyć Sauron z Voldemortem, wspierani przez Daleków. Animacja, która nie tylko jest efektowna, dynamiczna, zabawna, ale też doskonale wykorzystuje pozorne ograniczenia, jakie stwarza przeniesienie fabuły w świat klocków, wykorzystując klockową konstrukcję całego tego świata: Ciągłe niszczenie i odbudowywanie różnych elementów, stałe przebieranki polegające na zamianie jakiegoś klocka, gra ludzików Lego z ich jednolitymi, identycznymi chwytnymi rączkami w „Papier, nożyce, kamień”. Cały czas mamy tu kreatywne wygrywanie ograniczeń, jakie narzuca klockowa konwencja, do tworzenia żartów, których w żadnej innej konwencji nie udałoby się zrealizować.
Logan: Wolverine(2017, reż. James Mangold)
Narzekałem, że ostatnie filmy Marvelowskie są ładne, efektowne i zabawne, ale emocji nie dają za grosz (jeśli np. ktoś zginie, to wiemy, że ożyje do końca filmu, ewentualnie w kolejnej części, ostatecznie w spin-offowym serialu), a w 10 minutach „Logana” mamy więcej emocji niż w całym Avengerowskim cyklu. Zwieńczenie opowieści o Wolverinie to nareszcie film godny tej postaci. Nareszcie pojawiły się tu mrok, przemoc, czyli to, co powinno zawsze być elementem filmów o najemniku zabijającym swe ofiary stalowymi szponami.
Fabularnie przy tym „Logan” nie jest żadną wielką rewolucją. To nadal ta sama opowieść – o prześladowaniu mutantów przez siły rządowe i armię, o konieczności budowania własnego azylu, o poszukiwaniu własnej tożsamości. O sile tego filmu świadczą inne elementy – kreacje głównych bohaterów, odniesienie do całości historii X-Menów, szacunek dla cyklu, ale też odwaga, by poprowadzić film w nieco inny sposób, niż wszystkie dotychczasowe. Symbolem tego odejścia od Marvelowych standardów jest tu brak cameo Stana Lee czy sceny po napisach, ale to oczywiście drobiazgi. Najważniejsze jest więc to, że nie tylko bohaterowie pozytywni nie są nietykalni, ale i to, że nie ma taryfy ulgowej dla sympatycznych bohaterów drugoplanowych. Poziom brutalności filmu jest także czymś nowym w cyklu. Rating R miał już „Deadpool”, ale tam przemoc była dużo bardziej umowna. A „Logan” rozlał więcej krwi niż cały dotychczasowy filmowy Marvel. Film w swych scenach akcji jakby manifestacyjnie odcina się od rozbuchanego wizualnie stylu marvelowskich ekranizacji. Jest oczywiście efektownie, jest dynamicznie, ale nie ma tu walących się budynków, niszczonych miast, spadających z nieba superlotniskowców. Mamy tylko ostrą walkę wręcz, a scena nakręcona z największym rozmachem jest sceną statyczną. A to kolejne podkreślenie ambicji nakręcenia czegoś innego niż dotychczas. Filmu superbohaterskiego, w którym ważniejsze od tego, kto ma jakie moce, jest to, że ktoś zapomniał wziąć odpowiednich pigułek.
Dla Hugh Jackmana i Patricka Stewarta to pożegnanie z cyklem. Dla tego pierwszego rola Logana/Wolverine’a była zawsze jedną z najważniejszych w karierze, a po tym filmie z pewnością już pozostanie jednoznacznie najważniejszą. Nieco trudniej z Patrickiem Stewartem, bo przecież przez wiele lat był kapitanem USS „Enterprise”, a z tym trudno rywalizować. Ale i tak trudno sobie wyobrazić lepszego Profesora X. „Loganem” obaj pięknie domknęli swe historie. Ma się też niesamowite wrażenie, że dla obu aktorów postacie Rosomaka i Xaviera nie są po prostu jakimiś dziwacznymi kreacjami freaków, w jakie muszą się wcielać dla pieniędzy, ale bohaterami, z którymi łączy ich autentyczna emocjonalna więź, których rozumieją, i którym tym ostatnim filmem pragną oddać hołd. Znakomita jest również Dafne Keen, główna dziecięca aktorka, która łączy w sobie mrok niepokojących dziecięcych bohaterów z „Babadooka” czy „Loopera” z wrażliwością dzieci z kina Spielberga. Budzi cały zestaw emocji u widza – od niepokoju i nieufności po współczucie i zrozumienie.
„Logan” nie tylko dopowiedział losy Profesora „X” i Wolverine’a, ale też nie krył ambicji by jakoś podsumować cały cykl X-menów, będąc przy tym najlepszym filmem w całej serii. Pięknym domknięciem jest finałowa scena, śliczna poetycka ilustracją wcześniejszego stwierdzenia, aby nie być takim, jakim uczynili cię inni. Logan leży pod krzyżem, a powinien leżeć pod innym znakiem, symbolizującym to, kim naprawdę był. I to trzeba naprawić.