Nagrody Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy filmowej mimo niesłabnącej opinii najbardziej politycznych nagród Hollywood, z roku na rok zdają się robić coraz bardziej kameralne. Tak jak rok temu wyrazem irytacji stały się posty z hasztagiem – Oscarssowhite, tak teraz najlepszym opisem oskarowej stawki jest #Oscars2017soSundance.
Oscars 2017 so Sundance
[Barry Jenkins „Moonlight” - recenzja]
Nagrody Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy filmowej mimo niesłabnącej opinii najbardziej politycznych nagród Hollywood, z roku na rok zdają się robić coraz bardziej kameralne. Tak jak rok temu wyrazem irytacji stały się posty z hasztagiem – Oscarssowhite, tak teraz najlepszym opisem oskarowej stawki jest #Oscars2017soSundance.
Recenzja nadesłana na konkurs Esensji.
Zwycięzca mógł być tylko jeden, jednak oprócz „Moonlight” obecność takich tytułów jak „Manchester by the Sea” czy „Hell or High Water” wskazuje na pewien przełom. Do lamusa odchodzą niesamowite produkcje za miliony dolarów oraz filmy większe niż życie. Społeczność Fabryki Snów uwielbia sama sobie wręczać medale, dlatego pewniakami na przestrzeni lat stały się filmy, w których: ktoś spełnia marzenia dzięki ciężkiej pracy w Hollywood („La La Land”), poruszany jest ważny i i poważny temat o aktualnej tematyce („Spotlight”), reżyserska soczewka koncentruje światło na problemie ogólnokrajowym („12 Years a Slave”). „Moonlight” na tle zwycięzców z poprzednich lat wydaje się filmem innym, skromniejszym, bardziej przyziemnym, bardziej ludzkim. Nie jest hołdem dla żadnego przejawu artyzmu i sztuki, nie stawia pomników wartości i idei, nie opowiada historii tak szalonej i tak pięknej, że scenariusz do niej mogło napisać tylko życie. Jednak czy na pewno film nieznanego szerzej Barry’ego Jenkinsa pozbawiony jest tych wszystkich naleciałości? Czy na pewno powstał w oparciu o szczere intencje i z chęci pokazania skromnej, zwyczajnej historii?
„Moonlight” to historia czarnoskórego chłopaka, rozgrywająca się na przestrzeni kilkunastu lat. To nie tylko opowieść o dorastaniu, ale również podróży w głąb siebie, poznawaniu własnego ja, własnej tożsamości, ukrytych pragnień, marzeń. Film można podzielić na trzy wyraźnie zarysowane akty, których tytuły są jednocześnie ksywkami chłopaka na przestrzeni lat: Little – okres dzieciństwa, Chiron – nastoletni bunt, Black – dorosłość. W każdym z nich chłopak reprezentuje inne cechy fizjonomiczne, ale przede wszystkim psychologiczne. Little to zastraszany ze względu na odmienną orientację seksualną chłopiec. Małomówny i zamknięty w sobie chudzielec odnajduje oparcie o silne ramię lokalnego dilera Juana. To w jego ramionach uczy się po raz pierwszy pływać, a w jego mieszkaniu, podczas spotkania kobietą dilera, poznaje czym jest matczyna miłość, której tak rzadko doświadcza. Kolejny rozdział to okres zawieruchy hormonalnej. Wkraczający w dorosłość Chiron nadal gnębiony jest w szkole, jednak o ile wcześniej dziecięce kpiny i docinki dało się wytrzymać, o tyle teraz każde starcie z oprawcami kończy się złamanym nosem. To w tym okresie udaje się mu odkryć cząstkę zakazanej miłości podczas pierwszego w swoim życiu zbliżenia seksualnego z innym chłopakiem. Finałem rozdziału jest tragedia, która na dobre ukierunkowuje dalszy los chłopaka. Black nie jest już chudzielcem, który spuszcza wzrok pod swoje stopy. Black jest silny, wielki, nosi łańcuch i złote zęby, a jego zarobkiem stało się dilowanie. Jednak pod maską twardziela nadal skrywa się chłopiec, nieco przerażony swoją orientacją, nieco nieufny, wycofany, rzadko mówiący, a jeszcze rzadziej wyrażający emocje.
Twórcom „Moonlight” udało się o wiele mniejszym nakładem pracy to samo, co Linklaterowi w epopei o dorastaniu zatytułowanej „Boyhood” – opowiedzieć po prostu o życiu jednostki na przestrzeni lat, biorąc pod lupę zmiany jakie dokonały się w jej ciele i głowie. Oba filmy łączy również gra subtelnościami. Dialog urwany w połowie zdanie, zbliżenie na drżące w ekstazie palce, między którymi przesypuje się piasek, twardziel tłumaczący jak smakuje życie. Na niuansach, powolnym, festiwalowym tempie i reżyserskiej znajomości odcieni i temperatury barw opiera się cały film. W ten sposób Moonlight oddala się o lata świetlne od efekciarskich i wielkich Oskarów „Bravehearta” i „Chicago”, a zbliża do tych celebrujących życie małych, szarych ludzi z „Crash” czy „12 Years a Slave”. Nie da się jednak ukryć, że w kontekście zeszłorocznej burzy oskarowej dotyczącej czarnoskórej społeczności w Hollywood oraz trendów politycznych film wydaje się jedynie pozornie omijać trudne tematy. Być może nie było to intencją samych twórców, jednak niechcący zrobili oni film, którego potrzebowali czarnoskórzy, którego potrzebowała Ameryka.
Nieznany szerszej publice reżyser postanawia nakręcić film na bazie własnych doświadczeń i obserwacji. Zbieg okoliczności sprawia, że film zostaje zauważony przez Akademików rok po burzy wywołanej niedocenieniem wkładu czarnoskórej społeczności w sukces kinematografii. Subtelności i niuanse zamieniają się w tym momencie w zbitek komunałów: Jestem dumny, jestem Murzynem, jestem gejem, jestem dilerem. Mogę za to podziękować mojemu krajowi, w którym duma równoznaczna jest z pochwałą bohaterów dnia codziennego, tych, którzy zmagają się z ciężkim losem. Być może to wielki spisek polityków i facetów z walizkami pełnymi pieniędzy, którzy gaszą swoje cygara o opięte bikini tyłki modelek albo zwyczajny przypadek. Jakie by nie były przyczyny powstania filmu, cała ta polityczna otoczka może i nie rzutuje na jego jakość, lecz postrzeganie go jako jednak skrojonego pod odpowiednie gusta i schematy. Niemniej to nadal jeden z tych filmów o homoseksualistach, w którym orientacja nie jest katalizatorem kontrowersji, lecz jedynie elementem tworzącym naturalistyczny pejzaż amerykańskiej prowincji. Ciekawe jednak, czy ten sam obraz, pozbawiony wątków homoseksualnych, zrobiony w „białym kluczu aktorskim” zostałby tak samo dobrze przyjęty przez krytyków i widzów.
O kinie jakim jest „Moonlight” ciężko mówić bez porównań czy opierania się o aktualne wydarzenia w świecie kina. To nadal dobrze zrealizowane kino, operujące detalami i subtelnościami, na które w dzisiejszym mainstreamie nie ma za wiele miejsca. Stąd też porównania i przypisywanie do festiwali kina niezależnego. Dla wielu może okazać się on festiwalowym snujem, podejmującym w łatwy sposób trudne tematy, które bronią się same w sobie w ogniu zażartej dyskusji widzów. Dla innych zaś może to być kolejna cegiełka do rozważań na temat tego, kto i co determinuje nasze życie oraz prawie dwugodzinny seans zwykłej, szarej codzienności, którą każdy z nas żyje, wykonany w niezwykły i wizualnie znakomity, niecodzienny sposób. Może i zdobywca trzech Oskarów nie zostanie zapamiętany jako wielki wygrany gali i film, który naprawdę zamieszał, lecz przez wpadkę podczas samego przyznania najważniejszej nagrody oraz kontrowersje jakie sam wątek homoseksualny wywołał z pewnością utrzyma się przez dłuższy czas na ustach wielu widzów. Oczywiście wielu porówna go do takich obrazów jak „Brokeback Mountain” czy „Single Man”, lecz te porównania dużo ujmują filmowi. Wbrew obiegowej opinii nie jest to jedynie film o dorastaniu w cieniu własnej orientacji, który równie dobrze mógłby traktować o heteroseksualizmie, lecz prosta opowieść o życiu. Może czasem zbyt powolna, zbyt prosta i zwyczajna, ale na pewno szczera i prawdziwa.
Ja czegoś nie rozumiem, to recenzja filmu, czy recenzja obecnej sytuacji polityczno-społeczno-kulturalnej w Stanach? I czy ocena jest oceną filmu, czy tejże sytuacji?