Weekendowa wyprawa na tegoroczne Dwa Brzegi do Kazimierza Dolnego zaowocowały uczestnictwem w znakomitym koncercie Młynarski Plays Młynarski oraz pięcioma seansami filmowymi. Nie zawadzi więc parę słów o tych filmach napisać.
Konrad Wągrowski
Dwa Brzegi 2017
[ - recenzja]
Weekendowa wyprawa na tegoroczne Dwa Brzegi do Kazimierza Dolnego zaowocowały uczestnictwem w znakomitym koncercie Młynarski Plays Młynarski oraz pięcioma seansami filmowymi. Nie zawadzi więc parę słów o tych filmach napisać.
Nominowana do Oscara „Tanna” to dzieło nietypowe, ale przez to interesujące. Niskobudżetowy film z wysp Vanuatu (w koprodukcji z Australią) to dzieło nieomal amatorskie, zagrane przez lokalnych aktorów naturszczyków, w języku Nauvhal, w autentycznych plenerach (w tym na szczycie aktywnego wulkanu). Sama zaś wymowa filmu – konflikt tradycji i uczuć, konflikt pokoleń, próba zachowania własnej tożsamości, historia miłosna – jest już jak najbardziej uniwersalna i zrozumiała pod każdą szerokością geograficzną. „Tanna” więc – mimo nieco niezdarnej formy – zaskakuje, inspiruje, intryguje, ale też zwyczajnie, po ludzku – wzrusza.
„Dusza i ciało”, dość niespodziewany zwycięzca tegorocznego Berlinale (Złoty Niedźwiedź), to film nie poddający się jednoznacznej interpretacji. Na pierwszym poziomie jest to częsta w kinie europejskim (wspomnijmy choćby „Ellinga”) opowieść o ludziach, którzy pokonują ułomności własnego ciała i umysłu, aby zacząć w miarę normalnie funkcjonować w dzisiejszym świecie i dzisiejszym społeczeństwie. Na drugim mamy przewrotną i oryginalną komedię romantyczną z solidną dawką czarnego humoru (w stylu tamowania krwii z przeciętych tętnic podczas romantycznej rozmowy telefonicznej). Na trzecim poziomie film Ildikó Enyedi jawi się filozoficzną wręcz opowiastką o ograniczeniach cielesności i meandrach duchowości, z elementami surrealizmu i naturalizmu. Dzieło naprawdę oryginalne, ale też z pewnością nie każdemu przypadnie do gustu.
Jeśli ktoś widział kilka lat temu „Rumbę” tych samych twórców, powinien wiedzieć, czego się spodziewać. „Paryż na bosaka” to film bardzo niedzisiejszy, slapstikowa komedia, która jakby przeniosła się o czterdzieści lat do przodu. Slapstick w dzisiejszych czasach? Trzeba oglądać z odpowiednim nastawieniem. Jakość gagów jest dość zróżnicowana – od banalnych i zgranych, po całkiem celne (jak wtedy, gdy bohaterka, mająca dramatyczne problemy z orientacją w mieście, doprowadzana na posterunek policji jest przez niewidomego przechodnia). Ale chętni w tej komedii sytuacyjnej znajdą też z pewnością delikatnie przemycone wątki społeczne, ale też pokrzepiającą myśl o tym, że nigdy nie jest za późno na realizację marzeń i warto do końca walczyć o swoje szczęście.
Michel Hazanavicius, twórca nagrodzony Oscarem za niemego „Artystę” znów sięga do klasyki kina – tym razem kręcąc biograficzny film o kilku latach z życia Jean-Luca Godarda (twórcy „Do utraty tchu”, „Pogardy” i „Alphaville”), gdy ten po nakręceniu filmu „Chinka” związał się z własną aktorką, młodziutką Anne Wiazemsky. To czas kryzysu, czas, gdy 37-letni Godard zaczyna zdawać sobie sprawę, że może już nigdy nie nakręcić takich filmów, jak te, które przyniosły mu sławę, gdy zaczyna zastanawiać się nad rozdźwiękiem między wymową jego dzieł, a jego własnym zaangażowaniem w politykę. To czas, w którym we Francji wrze, trwają studenckie bunty roku 1968, w które próbuje angażować się reżyser, próbując jednak pozostać odrębnym bytem, co nie przynosi mu sympatii wśród rewolucjonistów. Film jest zaskakująco poprawną, klasyczną opowieścią biograficzną, znakomicie zagraną przez Louisa Garrela (Godard) i Stacy Martin (Wiazemsky), ambiwalentnie traktującą samego Godarda, ale nie szukającą nietypowej formy czy nowatorskich metod przekazu. Na osłodę parę żartów metafilmowych, jak rozmowa całkiem nagich bohaterów, dyskutujących o bezsensowności rozbieranych scen w kinie.
Ostatni film Michaela Glawoggera, twórcy m.in. znakomitej „Śmierci człowieka pracy” to dzieło prawie pozbawione słów komentarza, przedstawiające po prostu sceny z życia ludzi w kilku krajach europejskich, afrykańskich i azjatyckich. Film jest efektem podróży Glawoggera po tych krajach i jego przekonania, że sam obraz tego, co podczas owej wyprawy można zobaczyć będzie najlepszym pomysłem na film. Niestety, Glawoggerowi nie udało się zrealizować swojego planu, w trakcie zdjęć umarł na malarię w Liberii. Nakręcony materiał przejęła Monika Willi i zmontowała film, ilustrując dzieło nielicznymi tekstami przeczytanymi w notatniku reżysera. Powstało z tego dzieło niekompletne, niespuentowane, ale z pewnością intrygujące, pokazujące różne aspekty życia zwykłych ludzi, próbujących jakoś wiązać koniec z końcem. Są w nich romscy krezusi wyposażający swe domy-pałace, mieszkańcy Bośni wciąż układający sobie życie w cieniu wojny, afrykańscy chłopcy sprzedający wodę na ulicach zatłoczonych miast, piłkarze bez nóg grający mecz o kulach… Trochę w tym jest z klimatu „Wykluczonych”, ale więcej spojrzenia na różne sposoby na życie w różnych częściach naszego globu.