Dziewczyna bez rąk(2016, reż. Sébastien Laudenbach)
Rodowód dzieła Sébastiena Laudenbacha jest bardzo wyraziście widoczny – już podczas seansu pomyślałem sobie, że to opowieść w stylu braci Grimm, a końcowe napisy tylko potwierdziły moje podejrzenie (przyznam, że akurat tej baśni nie znałem). „Odkrywając tę baśń braci Grimm, natychmiast zachwyciłem się jej siłą, okrucieństwem i szczęśliwym zakończeniem, a także losem tej młodej dziewczyny, która pozbawiona zdolności do działania, musi nauczyć się, że nie może powierzyć innym swojego przeznaczenia, lecz powinna sama brać odpowiedzialność za swoje życie” – powiedział reżyser. Baśnie braci Grimm, oprócz tego, z czego słyną do dziś – brutalności i przemocy, narzucały też właściwe dla swej epoki moralizatorstwo. Choć cała opowieść mocno podąża za treścią baśni, to diabeł (sic!) tkwi w szczegółach. Krótka, kilkustronicowa baśń została tu rozbudowana do blisko 80-minutowego filmu. Opowieść o dziewczynie, którą (z początku nieświadomie) ojciec odsprzedaje diabłu w zamian za bogactwo, by później na szatański rozkaz, nie chcąc tracić majątku, odciąć jej dłonie, została rozszerzona przez Laudenbacha o szereg detali. Pojawia się tu na przykład postać matki, która staje się dla ojca wyrzutem sumienia. Życiowe losy kalekiej dziewczyny ulegają silnej rozbudowie – widzimy, jak pozbawiona dłoni musi sobie radzić z życiowymi obowiązkami, walczyć o przetrwanie, opiekować synem. W relacji z księciem pojawia się silniej zaakcentowany wątek erotyczny. Działania diabła zostają też szerzej ukazane, dopełniony zostaje wątek ojca.
Baśnie braci Grimm to nie lektura dla małych dzieci i film nie ucieka od ich estetyki – scena ucinania rąk nie jest może bardzo szczegółowo pokazana, ale mamy świst siekiery, krew i bolesny krzyk dziewczyny. Ale przemoc to niejedyny wyraz naturalizmu, pojawia się on w wielu aspektach. Mamy tu nagość (całkiem dużo nagości), mamy jęki porodowe bohaterki, mamy pokazane wyraziście zaspokajanie potrzeb fizjologicznych (uff, udało mi się wymyślić ładny zwrot do opisu sceny, gdy matka z synem w kucki równocześnie pozbywają się zbędnych produktów przemiany materii). Dość oryginalne podejście, jak na baśniową animację.
Jeszcze jedna rzecz rzuciła mi się w oczy – odejście od chrześcijańskich korzeni pierwowzoru. Mamy tu diabła, ale ani razu nie jest on diabłem nazwany, nie ma fizycznych atrybutów zwyczajowego chrześcijańskiego wizerunku szatana (ogon, rogi, kopyta), jest istotą zmiennokształtną, przybierającą różne postacie, w tym piękne i powabne. To nadal mogą być cechy diabła, ale równie dobrze dowolnego demona z innych religii. Dalej – u braci Grimm dziewczynie pomaga anioł, w filmie – tajemnicza bogini wody. U Grimmów dużo wspomina się o boskiej opiece, o tym, że Bóg przywraca bohaterce ręce, tu nie ma o Bogu nic.
Animacja jest bardzo nietypowa, rzadko spotykana w dzisiejszych czasach. Całość wykonana pędzlem, momentami mocno schematyczna, operująca głównie konturami i symbolami, wiele elementów pozostawiając w wyobraźni odbiorcy, płynna, z przenikającymi się elementami (co nadaje bohaterce zwiewności, gdy np. przez jej ciało widać tło), ale przy tym bardzo kolorowa i kontrastowa, z wyrazistymi barwami i grubymi konturami. Atrakcyjna forma, ale film bardzo niszowy. Malarska animowana ekranizacja baśni braci Grimm, zbyt okrutna dla dzieci, zbyt bajkowa dla dorosłych, zbyt awangardowa dla przeciętnego widza.
Jestem Rosa(2017, reż. Laís Bodanzky)
„Jestem Rosa” to kolejny film, podejmujący temat silnych, niezależnych kobiet, walczących o swoje miejsce w zmaskulinizowanym świecie. Film nie obleka tego tematu w jakieś przebranie, tylko mówi bardzo konkretnie, najczęściej po prostu w dialogach dotyczących relacji męsko-damskich, kobiecych pragnień i rzeczywistości, definicji feminizmu, zmian, jakie zachodzą i będą zachodzić na świecie w tym zakresie. Akcja filmu toczy się w Brazylii, ale chyba nie ma problemu z utożsamianiem się z bohaterką poza granicami kraju, to, co ją trapi, jest bowiem uniwersalne. Bohaterka zbliża się do czterdziestki, ma z pozoru udane życie – małżeństwo z mężczyzną angażującym się w sprawy społecznie istotne (ratowanie Puszczy Amazońskiej), odchowane dzieci, praca. Ale w małżeństwie nie ma już chemii, mąż zdaje się być bardziej zainteresowany swym zajęciem niż rodziną, zrzucając wszelkie obowiązki na Rose i – być może – będąc zainteresowanym koleżanką z pracy. Córki wchodzą w okres dojrzewania i coraz trudniej się z nimi dogadać. Praca zaś, polegająca na przygotowywaniu broszur reklamowych, nie jest tą wymarzoną (bo Rosa ma ambicje artystyczne), ale tą, która pozwoli zapewnić dochody. Podczas pewnego rodzinnego spotkania Rosa dowiaduje się od swej matki, że osoba, którą miała za ojca, prawdopodobnie nią nie jest, co stanowi katalizator do poważnych przemyśleń na temat swego życia i przyszłości. Dla wielu Polek nie będą to tematy obce. Dużo treści filmu przekazywanych jest bezpośrednio, w rozmowach bohaterów, dyskutujących o feminizmie, roli kobiety, zmianach zachodzących w świecie. Jeśli ta publicystyczna nieco formuła nie razi, to z pewnością dzięki autentyczności i żywiołowości pięknej Marii Ribeiro w roli głównej. Jedyna rzecz, która mnie nie przekonała, to tytuł oryginalny filmu. „Jak nasi rodzice”. Sugeruje on, że nie uczymy się, że popełniamy błędy takie jak nasi rodzice, być może nie potrafiąc wyciągnąć nauki z ich doświadczeń. Ale czy tak jest w tym filmie naprawdę? Czy rzeczywiście Rosa popełnia błędy swej matki? Niby jest bliska romansu, ale jednak jej podejście do tej kwestii i do określenia na nowo relacji z mężem wydaje się dużo bardziej dojrzałe od „kongresowej przygody miłosnej” swej matki z przystojnym politykiem. Sam powracający temat zmian, które zachodzą i które będą zachodzić, w modelu kobiecej roli, w modelu rodziny, świadczy o tym, że nie ma jakiejś powtarzalności doświadczeń. Ale poza tym to i tak świetny film, dużo bardziej nadający się na seanse w „babskie wieczory” od mdłych komedyjek romantycznych, które są preferowane przez kina na takie okazje.
Klient(2016, reż. Asghar Farhadi)
Porównywanie „Klienta” Asghara Farhadiego z poprzednim oscarowym dziełem tego twórcy, słynnym „Rozstaniem” i ze swym głównym konkurentem w wyścigu po nagrodę Akademii – „Tonim Erdmannem” mocno się narzuca. Wydaje się, że „Klient” przegrywa obydwie te rywalizacje. Przy niewątpliwej uniwersalności „Rozstania” (przy jednoczesnym mocnym osadzeniu w irańskich realiach), przy całkiem oczywistym powinowactwie „Toniego Erdmanna” z naszą rzeczywistością, takiego odczucia nie miałem w przypadku „Klienta”. Być może zaważył na tym dość skomplikowany koncept wyjściowy dramatu (budynek się wali – przeprowadzka – lokal z przeszłością – pomyłkowa wizyta – przemoc), a być może to nieco męczące odwoływanie się do teatru i „Śmierci komiwojażera”, które było dla mnie takim nieco snobistycznym motywem sugerującym większą głębię i ponadczasowość. W porównaniu z niesamowicie skonstruowanym „Rozstaniem” (do dziś nie mogę przeboleć, że Akademia Oscara za scenariusz dała wówczas sympatycznemu, ale chaotycznemu, pisanemu na kolanie „O północy w Paryżu”), w którym kolejne eskalacje konfliktu coraz bardziej budują napięcie, w „Kliencie” jest raczej… letnio pod względem emocjonalnym. Dopiero końcówka ma w sobie naprawdę dużą siłę. Jak i w przypadku „Rozstania” mamy tu zawoalowaną krytykę irańskiej rzeczywistości: groteskowość sytuacji, w której kobieta ubrana pod szyję gra bohaterkę wychodzącą spod prysznica, złożoną relację między głównym bohaterem i jego żoną, w której z pozoru mamy troskę, a w rzeczywistości, najpewniej, potrzebę męskiej dominacji, hipokryzję systemu, w którym prostytucja jest jednocześnie surowo karana i powszechnie dostępna, jakoś w tle również programową niewydolność służb publicznych. Bohaterka jest operowana na wspólnej sali, policja w ogóle nie pojawia się w tle. To chyba największy szok – że napad z pobiciem, a może i z przemocą seksualną – to nie jest do końca jasne – nie jest w opinii bohaterów powodem do natychmiastowego poinformowania policji. Wracając do samych filmowych aspektów „Klienta”, należy wyróżnić styl reżyserii Farhadiego. To mądre wykorzystywanie zamkniętych przestrzeni, to sprawne zarządzenie dużymi grupami aktorów w jednej scenie, ta umiejętność wygrywania emocji na twarzach swych artystów. Film jest też świetnie sfotografowany. „Klient”, niekwestionowany kawał doskonałej filmowej roboty, to film jednak wobec „Rozstania” nieco wtórny (formalnie i tematycznie) i nieco zbyt wystudiowany (te wszystkie wtręty teatralne), a przez to mniej angażujący. Co nie znaczy, że nie jest wart obejrzenia.