Mężczyzna imieniem Ove(2015, reż. Hannes Holm)
„Mężczyzna imieniem Ove” był w tym roku nominowany do Oscara dla obrazów nieanglojęzycznych oraz za charakteryzację i przyznam, że choć doskonale rozumiem, dlaczego został doceniony przez Akademików i jest wart uwagi, to mam wobec niego delikatnie mieszane uczucia. Jest to film idealnie skrojonym pod Oscary – łączy w sobie dramat i komedię, dotyka delikatnie poważniejszych tematów, ale nie zagłębia się w filozoficzne niuanse, niesie pozytywne życiowe przesłanie. To taki „feel good movie”, które równie dobrze mogli nakręcić Amerykanie, ale zrobili to Szwedzi. Tytułowy Ove jest zgorzkniałym, gniewnym, pięćdziesięciodziewięcioletnim wdowcem. Żona, która umarła kilka miesięcy wcześniej, była dla niego wszystkim, bez niej jego życie straciło sens. Sam mówi, że nie istniał, zanim ją poznał, i przestał istnieć po jej śmierci. Ove chce więc popełnić samobójstwo i w ten sposób dołączyć do ukochanej kobiety. Podejmuje kolejne próby, ale traf chce, że akurat do domu obok wprowadza się szwedzko-irańskie małżeństwo z dwójką dzieci (i trzecim w drodze) i wrodzone, ocierające się o nerwicę natręctw, poczucie obowiązku każe mu odkładać przenosiny na tamten świat i angażować się w – wykonywane bez entuzjazmu – działania pomocowe (zwłaszcza że ojciec rodziny sąsiadów nie dość, że ma dwie lewe ręce, to szybko też łamie sobie nogę). Dużą w angażowaniu Ovego rolę odgrywa Parvaneh, owa emigrantka z Iranu, która wnosi do życia głównego bohatera dużo żywiołowości i bezpośredniości. Znamy to doskonale – wiele było takich filmów, wspomnieć można choćby Eastwoodowskie „Gran Torino”, choć bardziej mi pasuje świetne „Spotkanie” („The Visitor”) Toma McCarthy’ego, w którym emigranci ze swą energią przywracają chęć życia starszemu mężczyźnie. W takich obrazach imigranci stanowią raczej pewnego rodzaju personifikację roli przybyszów dla rozwoju krajów Starego Kontynentu, ale daleki byłbym, by doszukiwać się jakiś głębszych paraboli akurat tutaj. Parvaneh to nie symbol, ale osoba z krwi i kości, która zdaje się wiedzieć więcej o życiu, niż jej stary towarzysz.
„Mężczyzna imieniem Ove” jest filmem, który w nieskomplikowany sposób stara się grać na uczuciach widza. Dramaty z życiorysu Ovego (choćby wypadki, jakie dotknęły jego ojca i żonę) jawią się trochę zbyt melodramatycznie. Historia jego miłości z kolei zdaje się być nieco zbyt przesłodzona – szczerze powiedziawszy, nieco trudno jest uwierzyć w to, że piękna i wykształcona dziewczyna tak szybko zakochuje się w średnio atrakcyjnym i mało wymownym pomywaczu pociągów. Powieściowe pochodzenie filmu widać wyraźnie w wątku Runego – przyjaciela Ovego, miłośnika Volvo. Jego wątek zdecydowanie nie jest do końca wykorzystany, tu się czuje, że to tylko wybór kilku scenek z książkowego pierwowzoru. I choć te retrospekcje oglądałem z przyjemnością (lubię takie stylizacje na lata 70. i 80.), to rzeczywiście marnowały momentami filmowy czas – widzieliśmy na ekranie dokładnie to samo, o czym słuchaliśmy z offu. Choć z drugiej strony, ożywienie filmu scenami z przeszłości, aktywowanymi zwykle w momentach, gdy bohater zaciskał sobie pętlę na szyi bądź zaczynał wdychać spaliny, było ciekawym, konsekwentnie poprowadzonym urozmaiceniem wiodącej fabuły.
Gdzieś tam w tle mamy też ciekawe spojrzenie na Szwecję – zarówno współczesną, jak i historyczną (w licznych retrospekcjach poznajemy historię życia Ovego). Od razu rozczaruję – nie ma nic o strefach szariatu i płonących miastach… Ale ujęło mnie, że już w latach 70. pensja wypłacana jest z góry, że w przypadku braku biletu wystarczy go kupić u konduktora, podkreślanie etosu sąsiedzkiego wsparcia, pomocy, współpracy. Z drugiej strony mamy paskudnych, bezdusznych urzędników, więc i dla krytyków szwedzkiego modelu opiekuńczego może coś się znaleźć…
Choć zżymałem się na uproszczenia, to jednak niemało było miejsc, w których poczułem szczere wzruszenie – nawet w skrajnie już przesłodzonej finałowej scenie „Ovego”. Z drugiej strony też wykorzystywanie prób samobójczych jako elementów komediowych to świetny i dobrze poprowadzony pomysł. Do tego na widza oddziałują tematy o przemijaniu, nieubłaganie zbliżającej się śmierci, wykorzystywaniu czasu, który pozostał. Cokolwiek zrobimy w naszym życiu, i tak nikt z tego nie wyjdzie żywy – jak mówi bohater.
Nazywam się Cukinia(2016, reż. Claude Barras)
„Nazywam się Cukinia” jest filmem pięknym, mądrym, zasługującym na wszelkie wyróżnienia. Temat jest trudny – świat dzieci porzuconych przez rodziców, dzieci alkoholików, dzieci będących ofiarami przemocy, molestowania. Temat niespecjalnie pasujący do produkcji skierowanej do dzieci. Tymczasem mamy tu arcyciekawy przypadek, gdy forma łagodzi przekaz. Wszystkie te traumy podane są w sposób bardzo stonowany i delikatny. Żadnej przemocy dorosłych wobec dzieci nie obserwujemy na ekranie, o wszystkim dowiadujemy się raczej ze spokojnych opowieści dziecięcych bohaterów, dorośli obecni w filmie to osoby troskliwe i odpowiedzialne. Część informacji – na przykład ta o seksualnym molestowaniu – przekazywana jest w sposób zrozumiały jedynie dla dorosłego widza. Do tego cała historia opowiadana jest w dość powolnym, spokojnym tempie. W ten sposób można przekazywać nawet bardzo koszmarne treści w sposób możliwy do przyjęcia dla dziecka (założę się, że treść i forma były pod tym kątem konsultowane z psychologami). Widać, że cały film jest skonstruowany dokładnie według tego założenia – jak przekazać dzieciom prawdę o koszmarach tego świata, nie przerażając ich i ostatecznie dostarczając pozytywne przesłanie. I w realizacji tego celu wychodzi całe mistrzostwo „Nazywam się Cukinia”. Forma jest bardzo prosta – plastelinowe ludziki o dużych głowach, nieskomplikowane kartonowe scenografie, tło po prostu dorysowane na tylnej planszy i już. Minimum fajerwerków, maksimum przejrzystości. Ale realizm uzewnętrznia się w innych aspektach – przede wszystkim w zachowaniu filmowych dzieci. Bo ich dialogi brzmią realistycznie (czyż wątek dyskusji między dziećmi na temat tego, jak wygląda stosunek seksualny – „wybuchające siusiaki” – nie jest po prostu genialny?), bo ich zachowania są wiarygodne (wątek tęsknoty za własnymi rodzicami, mimo wiedzy na temat ich okropnych nieraz przewin, jest bardzo smutno prawdziwy), bo nie ma tu czarno-białych bohaterów, bo przedwcześnie dojrzewające dzieci łączą w sobie autentyczną dziecięcą naiwność ze smutną i przedwczesną życiową mądrością.
Obcy: Przymierze(2017, reż. Ridley Scott)
Głównym problemem „Prometeusza” i „Przymierza” jest to, że tak naprawdę filmy te powstały bez jakiejś myśli przewodniej. Poza dyskontowaniem popularności ksenomorfa. W „Prometeuszu” Ridley Scott się z pozoru starał, by nie robić kolejnego „Obcego”, ale trzeba pamiętać, jaki w ogóle był chaos koncepcyjny związany z tym filmem. Najpierw sequel, potem prequel, potem film niby niezwiązany z cyklem, potem znów prequel – widać było, że nikt nie ma ukształtowanego pomysłu na cykl. Tak jak i dziś nikt nie ma spójnego pomysłu na „nową trylogię Obcego”. Stawiam każdy zakład, że „Przymierze” wcale nie miało tak wyglądać. Ratować bohaterkę (Elizabeth Shaw) na koniec „Prometeusza”, by ją uśmiercić między filmami? Wiem, że to kwestia niedogadania się z aktorką, ale na litość, takie rzeczy załatwia się z wyprzedzeniem! Wątpliwości budzi też rola Davida – w „Prometeuszu” przecież jest dużo bardziej niejednoznaczną postacią. No i czemu tak nagle zapomniano o wielkim temacie Inżynierów i pochodzenia ludzkości, przecież to był główny wątek w poprzednim filmie! I obawiam się, że część trzecia, jeśli powstanie, też zostanie przygotowana na kolanie. Nikt tego nie próbuje, niestety, ogarnąć.
Pod względem luk logicznych „Przymierze” i „Prometeusz” to ta sama liga. Ekipa zmontowana na kosmiczną misję składa się z zupełnie obcych sobie ludzi, którzy poznają się i zostają poinformowani o celach misji dopiero tuż przed lądowaniem na obcej planecie. Radosne wychodzenie na powierzchnię obcego świata bez sterylnych kombinezonów (przyznajmy, że w „Prometeuszu” przynajmniej na początku je mieli, w „Przymierzu” od razu radośnie wystawili się na działanie Kosmicznych Purchawek). Beztroskie zbliżanie się do paskudnie wyglądających obcych form życia. „Przymierze”, powiedzmy, tylko powtórzyło tę konwencję. Dodatkowo z ryzykowaniem życia tysięcy nieświadomych kolonistów, lecąc na prywatną akcję. Ale przynajmniej to jakoś próbowano uzasadnić.
Wracając do spraw Ważnych i Ostatecznych. Podobnie – znów – jak w „Prometeuszu” film stara się udawać, że jest poważniejszy niż w rzeczywistości. Te cytaty z Byrona, te alegorie i przemyślenia. Te różne drobiazgi w (ładnej, przyznaję) scenografii: na przykład czemu nagle bohaterowie stoją w scenerii przeniesionej jeden do jednego ze słynnego obrazu Arnolda Bocklina „Wyspa umarłych” (chyba dlatego, że H.R. Giger, twórca Obcego, namalował kiedyś swoją wersję tego obrazu)? Jest w tym jakiś sens, oprócz czystego efekciarstwa? Moim zdaniem dobrze wypada początkowa rozmowa między Davidem i Weylandem, przywołująca nawet w pozytywnym kontekście wspomnienia „Blade Runnera” (nawiasem mówiąc, wygląda to na niewykorzystaną scenę z „Prometeusza”, uzasadniałoby to, dlaczego Guy Pearce grał tam starca pod charakteryzacją) , ale potem rozmywa się to w pretensjonalnych deklaracjach. Chyba że ja nie pojmuję ich głębi.
Po „Prometeuszu” (do którego mam stosunek ambiwalentny) miałem nadzieję, że Ridley Scott wsłucha się w głosy krytyki i wyciągnie z nich wnioski przy realizacji „Alien: Covenant”. Niespecjalnie to zrobił. Nie wierzę, że przy części trzeciej będzie inaczej. Do kina pójdę, z ciekawości. Ale na wielkie wzruszenia nie liczę.