Twórcy „Bohemian Rhapsody” starają się skrupulatnie odhaczać najważniejsze elementy biografii Freddiego Mercury’ego. Mając praktycznie gotowy materiał źródłowy w postaci rzetelnego dokumentu pt. „Queen: dni naszego życia” – pełnego nagrań archiwalnych, wypowiedzi Maya i Taylora, fragmentów koncertów oraz wywiadów z wokalistą grupy – można było oczekiwać co najmniej dobrego filmu. Niestety…
Piotr Nyga
Killer Queen
[Bryan Singer „Bohemian Rhapsody” - recenzja]
Twórcy „Bohemian Rhapsody” starają się skrupulatnie odhaczać najważniejsze elementy biografii Freddiego Mercury’ego. Mając praktycznie gotowy materiał źródłowy w postaci rzetelnego dokumentu pt. „Queen: dni naszego życia” – pełnego nagrań archiwalnych, wypowiedzi Maya i Taylora, fragmentów koncertów oraz wywiadów z wokalistą grupy – można było oczekiwać co najmniej dobrego filmu. Niestety…
Bryan Singer
‹Bohemian Rhapsody›
EKSTRAKT: | 50% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Bohemian Rhapsody |
Dystrybutor | Imperial CinePix |
Data premiery | 2 listopada 2018 |
Reżyseria | Bryan Singer |
Zdjęcia | Newton Thomas Sigel |
Scenariusz | Anthony McCarten |
Obsada | Rami Malek, Joseph Mazzello, Mike Myers, Lucy Boynton, Aidan Gillen, Tom Hollander, Ben Hardy, Allen Leech |
Muzyka | John Ottman |
Rok produkcji | 2018 |
Kraj produkcji | USA, Wielka Brytania |
Gatunek | biograficzny, dramat, muzyczny |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Rok 1985, stadion Wembley. Za chwilę rozpocznie się koncert, który wkrótce zostanie okrzyknięty najlepszym muzycznym wydarzeniem w historii rocka. W tle pobrzmiewa utwór „Somebody To Love”, na pierwszym planie widać podenerwowanego wokalistę i frontmana zespołu Queen, Freddiego Mercury′ego, który już za chwilę wyjdzie na scenę, żeby zaśpiewać dla 72 tys. ludzi.
Reżyser filmu „Bohemian Rhapsody” Bryan Singer zaczyna swój film z wysokiego C, by następnie cofnąć nas do początków kariery członków legendarnego zespołu. Widzimy jak dochodzi do pierwszego spotkania perkusisty Rogera Taylora (Ben Hardy) oraz gitarzysty Briana Maya (Gwilym Lee) z nieśmiałym, zakompleksionym z powodu wady zgryzu, Freddiem (Rami Malek). Obserwujemy jak muzycy stopniowo zdobywają coraz wyższą pozycję na rynku fonograficznym, zmuszeni do walki z cynizmem oraz ignorancją producentów, krytykujących ich eksperymentalne i nowatorskie podejście do muzyki. Perypetie członków zespołu przeplatają się z życiem prywatnym ekscentrycznego gwiazdora, jego związkiem z Mary Austin oraz późniejszym partnerem Jimem Huttonem, aż w końcu ze zmaganiami z AIDS.
Twórcy starają się skrupulatnie odhaczać najważniejsze elementy biografii. Mając praktycznie gotowy materiał źródłowy w postaci rzetelnego dokumentu pt. „Queen: dni naszego życia” - pełnego nagrań archiwalnych, wypowiedzi Maya i Taylora, fragmentów koncertów oraz wywiadów z wokalistą grupy - można było oczekiwać co najmniej dobrego filmu. Niestety... Tym, co od razu rzuca się w oczy jest przede wszystkim swoista sztuczność świata przedstawionego. Bohaterowie wyglądają jakby nosili peruki, zaś ich stroje przypominają przebrania na Halloween. Zawodzą również ludzie odpowiedzialni za scenografię, przez co mamy poczucie pewnej umowności, anachronizmu, który nie pozwala nam zagłębić się w opowiadaną historię.
Największym problemem filmu jest jednak jego nastrój. Manieryczna gra Ramiego Malka w połączeniu z humorystycznym zabarwieniem kluczowych scen, sprawiają, że film momentami przypomina kabaret. Powstanie jednego z najbardziej skomplikowanych utworów w historii rocka, tytułowego „Bohemian Rhapsody”, zostaje potraktowane z przymrużeniem oka. Singer zestawia wysoki wokal Taylora z piejącym kogutem, Freddie deklarujący stworzenie arcydzieła przypomina Tommy′ego Wiseau w interpretacji Jamesa Franco, a przerysowanemu producentowi (nota bene w tej roli Mike Myers!) do w pełni groteskowego wizerunku brakuje jedynie cygara odpalanego studolarowym banknotem.
Na tym nie koniec. Problemy konstrukcyjne związane ze zbyt dużymi przeskokami pomiędzy wątkami powodują, że nie udaje się zbudować wiarygodnych postaci. Mało tego, uproszczeniu i swoistemu ugrzecznieniu ulegają jedne z ważniejszych, niechlubnych faktów z życia gwiazdy Queen. Narkotykowe imprezy zostają w filmie ocenzurowane oraz zastąpione przaśnym poklepywaniem tancerek po pupie, paradowaniem w koronie i rozlewaniem szampana. Wątek jego seksualności natomiast zostaje potraktowany powierzchownie, z pewnym dystansem. Mężczyźni, z którymi Freddie spotykał się podczas pobytu w Monachium to stereotypowi geje, wyglądem przypominający policjanta z utworu „YMCA”. Twórcy ewidentnie nie radzą sobie z homoseksualnymi epizodami, nadając im prostackiego charakteru, spychając na margines. Romans z Jimem Huttonem jest tu mniej istotny od relacji z partnerką i późniejszą przyjaciółką, Mary Austin. To ona okazuje się postacią wywierającą kluczowy wpływ dalsze losy Freddiego. To jej w strugach deszczu składa pretensjonalną, pełną banałów obietnicę poprawy.
„Bohemian Rhapsody” ma jednak przebłyski. Najjaśniejszym punktem filmu jest sposób, w jaki utwory Queen zostają wprowadzone do historii. Czy to nonszalancko wygrywany na basie motyw z „Another One Bites the Dust” czy rytmicznie wystukiwane „We Will Rock You”. Ich późniejsze wybrzmiewanie na koncertach powoduje, że sami dyskretnie zaczynamy podrygiwać w kinowych fotelach. Największym zaskoczeniem jest jednak poziom realizacji powracającego pod koniec filmu, historycznego koncertu w ramach festiwalu Live Aid. Scena zaczyna się genialnym ujęciem stadionu Wembley z lotu ptaka, pokazującym rozmach widowiska. Kamera sunie między publicznością i zatrzymuje na skupionej twarzy Freddiego. Kiedy gwiazdor siada do fortepianu napięcie sięga zenitu. Motyw przywodzący na myśl pierwsze wystąpienie publiczne Jerzego VI z „Jak zostać królem”, zostaje wykorzystany również tutaj. Czy mającemu spore problemy z głosem z powodu postępującej choroby wokaliście uda się zaśpiewać tak, jak dawniej? Kiedy rozbrzmiewają słowa (czego by innego?) „Bohemian Rhapsody”, nie ma już żadnych wątpliwości. Wszystkie niedociągnięcia techniczne, problemy ze scenariuszem, grą aktorską czy nastrojem, nagle przestają się liczyć. Malek w końcu staje się Freddiem, doskonale odwzorowując jego każdy, najdrobniejszy gest. Kiedy śpiewa „We Are The Champions”, rekompensuje nam dotychczasowe 120 minut zmarnowanego potencjału.
„Bohemian Rhapsody” nie jest dobrym filmem. Twórcy poprzez swoje niechlujstwo realizacyjne, uproszczenia i komediową otoczkę, starali się zabić Queen, dokonując eutanazji na jego legendzie. Zupełnie nieświadomie udowodnili jednak, że potężny wydźwięk utworów jednego z największych zespołów wszech czasów zagłuszy nawet najbardziej fałszywe nuty, a jego członkowie byli, są i już na zawsze pozostaną mistrzami.

"film momentami przypomina kabaret" - esencja muzyki Queen przecież