Śmiem twierdzić, że „Doktor Sen” jest filmem zdecydowanie lepszym od rozreklamowanego „To. Rozdział 2”, a wszelkie nawiązania do legendarnego „Lśnienia” ani nie są dla filmu atutem, ani obciążeniem.
Konrad Wągrowski
Here’s Danny!
[Mike Flanagan „Doktor Sen” - recenzja]
Śmiem twierdzić, że „Doktor Sen” jest filmem zdecydowanie lepszym od rozreklamowanego „To. Rozdział 2”, a wszelkie nawiązania do legendarnego „Lśnienia” ani nie są dla filmu atutem, ani obciążeniem.
Mike Flanagan
‹Doktor Sen›
Po ponad trzydziestu latach od napisania jednej ze swych najsłynniejszych książek, Stephen King pokusił się o stworzenie bezpośredniego sequela. Mowa oczywiście o „Lśnieniu” i „Doktorze Śnie”. King przyznawał, że od wielu lat słyszał pytania o dalsze losy Danny’ego Torrence’a, syna niedoszłego pisarza, chłopca, który „lśnił” – czyli potrafił zobaczyć więcej niż inni ludzie. Król horroru zwykł odpowiadać żartobliwie, że Danny poślubił główną bohaterkę „Popalaczki”, ale pytanie zaczęło go coraz bardziej zaprzątać i ostatecznie więc w 2013 roku powstał „Doktor Sen” – dalsza opowieść o losach młodego, a potem już nie tak młodego Torrance’a. Danny’ego pożegnaliśmy, gdy wraz z matką opuszczał hotel Overlook po dramatycznych wydarzeniach, jakie tam się wydarzyły pewnej zimy. Oboje próbują zacząć nowe życie, ale przeszłość nie pozwala o sobie zapomnieć. Duchy z hotelu wciąż nawiedzają chłopca, musi nauczyć się sobie z nimi razić, musi pozbierać z problemów, jakie w jakimś stopniu otrzymał w spadku od ojca (alkoholizm i ataki gniewu), musi znaleźć swoje nowe miejsce w życiu i musi stawić czoła nowemu, straszliwemu przeciwnikowi.
„Doktor Sen” spotkał się ze stosunkowo pozytywnym odbiorem czytelników i krytyków, wkrótce więc pojawiła się kwestia ekranizacji. Za projekt zabrał się Mike Flanagan, twórca kilku różnie ocenianych horrorów, który jednak zebrał przyzwoite opinie (również w Esensji) za ekranizację opowiadania „Gra Geralda”. Rzec można, że filmowy „Doktor Sen” jest w dużej mierze jego autorskim dziełem – Flanagan odpowiada za scenariusz, reżyserią i montaż.
Od razu jednak pojawił się problem – czego właściwie kontynuacją ma być „Doktor Sen”? Książki czy filmu? Bo przecież w roku 1980 powstało słynne dzieło Stanleya Kubricka, filmowe „Lśnienie”. „Lśnienie”, którego King do tego stopnia nie polubił za zmiany wobec swego literackiego pierwowzoru, że po latach sam wyprodukował pobłogosławioną przez siebie telewizyjną kontynuację. Ale jego wersja kariery nie zrobiła, a Kubrickowskie „Lśnienie” weszło do klasyki kina i zaczęło przyćmiewać nawet powieść. Co więc wziąć za pierwowzór?
Flanagan – całkiem słusznie – zdecydował się na dzieło Kubricka. Zapewne mogło to nie do końca przypaść do gustu samemu Kingowi, ale nawet i on musi zdawać sobie sprawę, że rozpoznawalność filmu bije na głowę rozpoznawalność książki i telewizyjnego miniserialu. Flanagan skorzystał więc chętnie z Kubrickowskich tropów, choć bardzo postarał się również, by pojawiły się w jego filmie jawne odwołania do książki. To bardzo dobra decyzja – dzięki niej kluczowe sceny filmu mogą rozegrać się we opuszczonych od dawna wnętrzach kultowego hotelu (przypomnijmy, że w książkowym „Lśnieniu” hotel zostanie zniszczony i w książkowym „Doktorze Śnie” są już tylko jego ruiny), które z pewnością dodają filmowi wizualnej jakości, a szacunek dla wszystkich wersji pierwowzoru może zadowolić szerokie spektrum widzów i czytelników.
Oczywiście, w jawnym nawiązywaniu do arcydzieła kryją się pułapki. Możliwe zarzuty o odcinanie kuponów, o profanowanie kultowego filmu. Na szczęście raczej nic takiego nie ma miejsca. Flanagan momentami dosłownie korzysta z Kubrickowskich ujęć, ale ma to charakter hołdu i smaczków dla fanów, jest tylko jednym z elementów filmu – nawet niespecjalnie niezbędnym, ale dodającym dziełu atrakcji i pozycjonującym go wyraziście jako kontynuację filmowego „Lśnienia”. Elementem najbardziej ryzykownym jest chyba nakręcenie niektórych klasycznych scen ponownie, z nowymi aktorami, nie zawsze podobnymi do pierwowzorów. Na przykład Alex Essoe, odtwarzająca rolę Wendy Torrance, różni się dosyć znacznie od obdarzonej bardzo oryginalną urodą Shelley Duvall. Na szczęście sceny są krótkie, dynamicznie zmontowane i przyciągną uwagę tylko najbardziej wnikliwych widzów. Z kolei mały epizod Henry’ego Thomasa (czyli dawnego Elliotta z „E.T.”) w roli powracającego w epizodzie Jacka Torrance’a jest już zupełnie przyzwoity i akceptowalny.
Ale zostawmy to „Lśnienie”, bo „Doktor Sen” dobrze się broni jako zupełnie niezależny film. Nie jako film z głębszym podtekstem, nie horror, w którym zło jest jakąś alegorią problemów naszego świata (w filmie, podobnie jak w książce, niemałą rolę odgrywa alkoholizm, ale do tego – z wiadomych względów – u Kinga się już przyzwyczailiśmy, nadal nie jest to jednak temat szczególnie dla „Doktora Snu” ważny). Nie. Po prostu, jako produkcja czysto rozrywkowa, trzymająca w napięciu, w której role strony dobrej i złej zostały jasno określone, a tematem będzie starcie między nimi. Ale ukazanie tego starcia bije na głowę to, co obejrzeliśmy niedawno w „To. Rozdział 2”.
Po pierwsze ze względu na jasne określenie sił i słabości obu stron. Jednym z głównych problemów „To” była kwestia tego, jakiego rodzaju istotą jest Pennywise. Duchową, czy cielesną, gdzie kończą się jego moce, w jaki sposób można zrobić mu krzywdę. Te rzeczy nijak nie zostały wyjaśnione, więc walka z nim nie budziła emocji, bo nie było wiadomo, na jakich rozgrywa się zasadach. W „Doktorze Śnie” bardzo dobrze udało się scharakteryzować wroga, jego wrażliwe miejsca i zagrożenie, jakim jest dla bohaterów. Rzecz można, że pierwsza połowa filmu służy właśnie do zbudowania tej charakterystyki (praktycznie dla każdego z bohaterów z osobna, nierzadko za pomocą wstępnych potyczek) i chwała za to.
Drugą wielką zaletę filmu Flanagana jest brak tak wielkiego powierzenia opowieści specjalistom od CGI. Kolejne potwory z komputera w „To” w pewnym momencie nie straszyły już zupełnie, zaczęły za to nudzić. W „Doktorze Śnie” oczywiście efekty specjalne również się pojawią, ale nie będą aż tak dominowały nad fabułą. I to nie na nich oparte zostanie całe straszenie, ani też na prostych chwytach w stylu gwałtownych wtargnięć na ekran, szybkiego montażu, hałaśliwej muzyki. Strach w filmie zbudowany zostaje na nieomal zwykłym ludzkim okrucieństwie, a scena jednego z morderstw jest wprost wstrząsająca w swej bezpośredniości i drastyczności. Od momentu tej sceny widz zaczyna naprawdę czuć więź emocjonalną z ruszającymi na wojnę ze złem bohaterami.
A i owi bohaterowie są kolejnym atutem filmu (choć akurat w tej kwestii i „To” nie można wiele zarzucić). Rolę tytułową odgrywa Ewan McGregor, jak zwykle dobrze potrafiący ukazać pozornego nierzucającego się w oczy everymana z mroczną tajemnicą. Ale prawdziwym objawieniem filmu jest grająca następczynię Danny’ego, „lśniącą” dziewczynkę Abrę Stone, Kyliegh Curran. Osoba z najbardziej olśniewającym uśmiechem ostatnich lat, z którym trudno nie czuć do niej sympatii, ale też sprawdzająca się w scenach dramatycznych i smutnych. Ta para wnosi do filmu dużo zaskakującego ciepła i budzi łatwo u widzów więź emocjonalną, z kolei po przeciwnej stronie Rebecca Ferguson w roli Rose the Hat jest odpowiednio sugestywna, mroczna i na swój sposób intrygująca by jej się bać i nienawidzić.
Nie obiecuję wam, że po seansie „Doktora Snu” inaczej spojrzycie na świat, zmienicie swe życie, czy nawet postrzeganie horroru jako gatunku. Ale na zajmujące i emocjonujące dwie i pół godziny w kinie z pewnością możecie liczyć.

Ja śmiem twierdzić, że oba rozdziały "Tego" to przereklamowane przeciętniaki, które zamiast straszyć śmieszą kiepskim CGI.