A jednak Jacksonowi się udało! Kręcił projekt wysokiego ryzyka – remake ukochanego filmu, miał do przedstawienia absurdalną i kiczowatą opowieść, chciał zblazowanemu współczesnemu widzowi znów pokazać magię kina. I na trzy godziny potrafił zainteresować widza historią o zakochanej małpie, której zakończenie wszyscy znaliśmy! To właśnie jest magia kina.
Konrad Wągrowski
Nowe szaty króla Konga
[Peter Jackson „King Kong” - recenzja]
A jednak Jacksonowi się udało! Kręcił projekt wysokiego ryzyka – remake ukochanego filmu, miał do przedstawienia absurdalną i kiczowatą opowieść, chciał zblazowanemu współczesnemu widzowi znów pokazać magię kina. I na trzy godziny potrafił zainteresować widza historią o zakochanej małpie, której zakończenie wszyscy znaliśmy! To właśnie jest magia kina.
Peter Jackson
‹King Kong›
EKSTRAKT: | 90% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | King Kong |
Dystrybutor | UIP |
Data premiery | 14 grudnia 2005 |
Reżyseria | Peter Jackson |
Zdjęcia | Andrew Lesnie |
Scenariusz | Peter Jackson, Fran Walsh, Philippa Boyens |
Obsada | Naomi Watts, Jack Black, Adrien Brody, Andy Serkis, Jamie Bell, Thomas Kretschmann, Colin Hanks |
Muzyka | James Newton Howard |
Rok produkcji | 2005 |
Kraj produkcji | Nowa Zelandia, USA |
WWW | Polska strona Strona |
Gatunek | przygodowy |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Nie oszukujmy się – klasyczna historia o King Kongu to kicz czystej wody. Ogromna małpa zakochuje się w blond piękności, dla niej porzuca dżunglę, zostaje schwytana, eksponowana w broadwayowskim teatrze, ucieka, znów porywa piękność, by zginąć ostatecznie na szczycie największego budynku świata. Zresztą niezależnie od tego, czy oglądaliście którąś z poprzednich wersji, z pewnością ten zarys fabuły musi być wam znany.
Nie, to nie ambitna fabuła, świetne aktorstwo czy błyskotliwy scenariusz świadczą o znaczeniu tego filmu dla historii kina. Nie – „King Kong” jest po prostu arcydziełem eskapistycznego kina przygodowego. Dla milionów ludzi w epoce wielkiego kryzysu był oderwaniem się od szarej, ponurej rzeczywistości, czerpiąc nieco z wcześniejszych produkcji w stylu „Zaginionego świata” czy „Frankensteina”, pokazywał im światy i stwory jakich nie znali, w sposób, jakiego do tej pory w kinie nie było (rewolucyjne efekty specjalne Willisa H. O’Briena). Przez lata „King Kong” był symbolem magii kina, jednym z najbardziej spektakularnych widowisk X muzy, inspirującym kolejnych młodych ludzi, którzy pragnęli poświęcić się kinematografii.
Jednym z nich był Peter Jackson. Pomimo tego, że przyznał, iż filmem życia pozostanie dla niego „Władca pierścieni”, remake „King Konga” był jednym z jego marzeń (zabierał się za niego już po „Niebiańskich istotach”). Jak powszechnie wiadomo, znani reżyserzy nierzadko źle wychodzili na takich projektach – że wspomnę jedynie „Hooka” Stevena Spielberga, musiało się więc dla Jacksona wiązać z tym niemałe ryzyko.
Jackson chciał iść śladem Coopera i Schoedsacka, twórców wersji z 1933 roku – stworzyć wielkie, rozrywkowe, przygodowe, widowisko. Czasy jednak są inne – nowe standardy w takich produkcjach wyznaczał sam Jackson w ekranizacji Tolkiena – przy obecnej technologii rewolucja w efektach wizualnych jest niezwykle trudna. Mimo wszystko Jackson odniósł sukces – tchnął nowe życie w starą małpę, stworzył po prostu znakomite kino przygodowe, które ogląda się dobrze, nawet pomimo tego, że fabułę dobrze znamy, i że opowieść swojej kiczowatości nie zatraciła. Jak to się udało?
Podobieństwo Adriena Brody’ego do małpy było tak uderzające, że czasami pomyłkowo zamykano go w filmowym zoo.
Udało się, ponieważ Jackson potraktował swoją opowieść serio. Nie mrugał do widza, jak John Guillermin w wersji z 1976 roku, że w dzisiejszych czasach taka opowieść może być jedynie swoistym żartem. Osadził film w konkretnych realiach czasowych – w 1933 roku, czyli wtedy, gdy powstawał pierwszy „King Kong” i nigdy nie odkryta wyspa na oceanie mogła być jeszcze teoretycznym prawdopodobieństwem. Z filmu dowiadujemy się nawet, gdzie jest ta wyspa – na południowy zachód od kontynentu australijskiego, z daleka od wszelkich szlaków handlowych, spowita mgłami przez większość roku. Niemożliwe? Oczywiście, ale szacunek dla twórcy za próbę uprawdopodobnienia fabuły.
Rok 1933 w „King Kongu” nie jest też po prostu cyfrą. Rozbudowane w porównaniu do pierwowzoru sekwencje nowojorskie po pierwsze wprowadzają klimat czasów Wielkiego Kryzysu z desperackim poszukiwaniem pracy, liczeniem każdego grosza na jedzenie. Po drugie – pozwalają wrzucić doskonały żarcik, gdy Carl Denham zastanawia się nad możliwością zatrudnienia jakiejś Fay, która jednak jest zajęta przez Coopera w najnowszym projekcie RKO – Fay Wray rzeczywiście wówczas grała w filmie Meriana C. Coopera, produkowanym przez wytwórnię RKO, a film ów nosił tytuł „King Kong”… Po trzecie wreszcie, ale najważniejsze – dołożono dużo starań, aby ów Nowy Jork A.D. 1933 przypominał ówczesne Wielkie Jabłko – w filmie pojawiają się budynki, których obecnie już nie ma, ale były powszechnie znane w latach 30., zachowano realizm ruchu ulicznego, strojów, scenerii – właściwy bardziej dla produkcji historyczno-kostiumowej, a nie przygodowej, w której Nowy Jork pojawia się jedynie w zawiązaniu akcji i w finale.
Ale będzie roboty ze zrobieniem z tego trofeum na ścianę…
Jackson postawił sobie za zadanie rozbudowanie charakterów postaci, które w wersji Coopera i Shoedsacka są, przyznajmy to, bardzo papierowe. Osobie bezwzględnego i odrobinę szalonego producenta Carla Denhama dał twarz komediowego twórcy Jacka Blacka, dzięki czemu udało mu się uzyskać dość zaskakujący efekt. Denham stał się, obok oczywiście tytułowego bohatera, najbarwniejszą postacią filmu, niespodziewanie niejednoznaczną, śmieszącą, irytującą, budzącą jednocześnie wrogość i sympatię. Znakomitym pomysłem była zmiana postaci Jacka Driscolla, w pierwowzorze kompletnie bezbarwnego, twardego mężczyzny. Dzięki zmianie go w dramatopisarza-scenarzystę i powierzenie roli słabo kojarzącemu się z kinem akcji Adrienowi Brody’emu, nie tylko stworzono bardziej interesującego bohatera, ale i przedstawiono Kongowi ciekawego przeciwnika w rywalizacji o Ann Darrow.
Kong wściekły – dowiedział się, że, mimo ustaleń, nie otrzyma procentu od zysków z dystrybucji filmu. Pozostają jedynie dochody ze sprzedaży maskotek.
Ta ostatnia rola dostała się w ręce Naomi Watts, która do tej pory, mimo niewątpliwej urody, nie kojarzyła się z seksownymi blondynkami, jakich wzorem od dekad była rozkrzyczana rola Fay Wray. Watts podeszła do roli serio (może nawet zbyt serio). W sekwencji nowojorskiej współczujemy jej, ale rozumiemy rozterki związane z wyprawą w nieznane. Najważniejsza jest jednak zmiana jej relacji z Kongiem w porównaniu do filmu Coopera i Shoedsacka. Tam Ann jest całkowicie bierna – jest porywana, uwalniana, jej stosunek do wielkiego goryla to jedynie strach; nie waha się, by wziąć udział w poniżającym Konga show w Nowym Jorku, nie odczuwa też raczej wielkiego żalu po jego śmierci. Ann Darrow w wykonaniu Naomi Watts na początku oczywiście boi się Konga, ale potem zaczyna nawiązywać z nim kontakt, który gruntuje się po wielkim pojedynku małpy w jej obronie z wielkimi gadami. Ann dalej jest przeciwna porywaniu Konga, współczuje mu, rezygnuje z fortuny za teatralny show, idąc na ponowne spotkanie z wielką małpą czyni to z własnej woli, do końca chce bronić Konga podczas walki na Empire State Building. W tym kontekście sensu nabiera przesadnie może cukierkowa i sentymentalna scena zabawy na lodzie w Central Parku (pomimo ewidentnego faktu, że lód pod Kongiem powinien się załamać) – pokazuje silną więź, jaka wytworzyła się między Piękną i Bestią. Więź działającą w obydwie strony. Warto też dodać, że sceny między Ann i Kongiem są wyreżyserowane z pomysłem i inwencją – cały czas z obu stron jest to gra gestów i mimiki, nie ma tak typowych w takich sytuacjach monologów wygłaszanych przez bohatera na potrzeby widza.
Jackson nie tylko rozbudował postaci, ale także dał im szansę na zaprezentowanie siebie. Długa sekwencja rejsu na Wyspę Czaszek pozwala nam nie tylko na to, aby dowiedzieć się więcej o postaciach filmu, ale też stopniowo wprowadza w atmosferę przygodowego filmu, dawkując informacje i stopniując napięcie.
A nie można by wprowadzić wątku gejowskiego między Kongiem i Driscollem? Zwiększyłoby to szanse na nagrody Akademii.
Czas na Konga. Na szczęście nie ma tu żadnych wątpliwości – pozostaje on główną postacią całego filmu. W porównaniu do wersji z 1933 jest on gorylem. Ogromnym, ale jednak gorylem. Czyżby w starym filmie nie był? No nie do końca, bo wtedy zbyt wiele o gorylach jeszcze nie było wiadomo, zwłaszcza wśród amerykańskich producentów, więc zachowania Konga są dość odległe od przyrodniczych faktów. Na potrzeby wersji A.D. 2005 Andy Serkis, którego poruszanie było podstawą dla animacji Konga studiował zachowanie goryli zarówno w londyńskim zoo, jak i w naturalnym środowisku.
Kong jest królem („Król Kong” to zresztą byłoby prawidłowe tłumaczenie tytułu). Jest najpotężniejszym mieszkańcem Wyspy Czaszek i lubi tę pozycję podkreślać. Jest jednak już stary, na jego ciele widać ślady licznych walk, sam chyba czuje, że jego czas powoli dobiega końca. Peter Jackson wprowadza tu dwie piękne sceny. Najpierw, w dżungli, gdy Kong ryczy ze swego legowiska na skraju wielkiej przepaści, zwielokrotnione echo powraca do niego, potwierdzając jego pozycję w tym świecie. Wyrwanie go z Wyspy Czaszek do Nowego Jorku jest jednocześnie przeniesieniem do innego świata. I choć może on tam demolować samochody, jak robił to z tyranozaurami, czy chwytać i niszczyć samoloty, jak to czynił z wielkimi nietoperzami, to jednak rzucony w inny świat, musi ulec. Na szczycie Empire State Building chce potwierdzić swoją pozycję i wydaje analogiczny ryk – który jednak niknie w wielkiej metropolii, nie powraca echem. Kong wydaje się wiedzieć, że czeka go koniec, ale jedyne co może w tym momencie zrobić, to drogo sprzedać swą skórę. To musi być godny koniec wielkiego króla dżungli.
Pięć? Pięć wielkich małp? Tego nie było w scenariuszu!
Wbrew twierdzeniu Jacksona, że tym razem nie chciał dawać podstaw do analiz freudowskich i interpretacji postaci Konga jako symbolu zwierzęcej części męskiej natury, nie ma wątpliwości, że tak można go nadal interpretować. Sprzyja temu wprowadzenie rywalizacji o Ann między dramatopisarzem Driscollem i Kongiem. Driscoll reprezentuje kulturę, Kong naturę. Driscoll uwodzi Ann słowem, Kong popisując się swoją siłą. Charakterystyczny będzie tu taniec Konga po zwycięstwie w walce z tyranozaurami, którym udowadnia (sobie i Ann) swą siłę i zaciera złe wrażenie, jakie, w jego mniemaniu, wywołała jego wcześniejsza niezręczność podczas popisów przed Ann. Nieco to jest humorystyczne, ale przecież nie można zaprzeczyć tezie, że większość popisów swej siły mężczyźni wykonują, aby zaimponować kobietom. Jeśli nie mają takich możliwości, pozostaje im chwycenie za pióro i pisanie – jak Jack. Kong nie ma więc żadnych wątpliwości, widząc w Jacku swego głównego rywala.
Czas na część wizualną – choć już w tej recenzji kilka razy temat był poruszany. Jackson, podobnie jak we „Władcy pierścieni”, stawia na gigantomanię – góry na Wyspie Czaszek są wysokie, przepaście bezdenne. Ale wrzuca tu wiele drobiazgów, których nie można nie docenić. O Nowym Jorku już pisałem, wypada dodać, że ostateczna walka rozgrywa się przy wschodzącym słońcu, ślicznie oświetlającym miasto. Mur na Wyspie Czaszek jest konstrukcją starą – wyraźnie widać, że stworzony został przez kulturę dużo bardziej rozwiniętą niż obecni mieszkańcy wyspy, przez wieki niszczał, choć pozostały ślady dawnej świetności. Sami zaś mieszkańcy na tyle różnią się od innych ludzkich ras, że można uwierzyć, iż byli przez setki lat odcięci od reszty ludzkości. Nie ma przełomu w efektach specjalnych – zresztą chyba w dzisiejszych czasach trudno o takie przełomy? Jest za to solidna robota, z absolutnie rewelacyjną sekwencją walki Konga z trzema tyranozaurami na lianach, z efektownym finałem. Za samą tę scenę należy się „King Kongowi” Oscar za efekty specjalne. Raz tylko Jackson sobie pofolgował chyba przesadnie – w makabrycznej walce z wielkimi robalami na dnie kotliny. Scena chyba przeszarżowana i niepotrzebna, ale znam również jej wielbicieli.
Wśród wielu aktorskich środków Naomi Watts jest równiez mina o nazwie ‘polski drogowiec zaskoczony nadejściem zimy’.
Szkoda trochę, że Jackson nie postarał się wyjaśnić jakoś niektórych pytań, jakie stawiali sobie widzowie pierwowzorów. Owszem – zamknął mur (otwartą kwestią wersji z 1933 było po co budować wielki mur, nie pozwalający wyjść z dżungli potworom i robić w nim bramę …wielkości Konga). Owszem – pokazał, że Carl Denham miał jakiś pomysł na teatralny show (w pierwszej wersji pokazanie Konga miało być wszystkim). Niestety nie spróbował wyjaśnić jak właściwie udało się wielką małpę przewieźć do Nowego Jorku – czyżby rozbijając jej co parę godzin nad głową butelkę chloroformu…? Pomimo tego, że film trwa prawie trzy godziny, nie wszystkie wątki zostają domknięte – na przykład w pewnym momencie znika zupełnie chłopak okrętowy, grany przez Jamiego Bella, który wcześniej sprawiał wrażenie, że wie o wyspie coś więcej niż inni, a na dodatek zakochiwał się w Ann. Kto wie, może znów za pół roku doczekamy się 3,5 godzinnej wersji specjalnej na DVD, z której dowiemy się tego wszystkiego? Podobnie jednak jak we „Władcy pierścieni” są to drobiazgi niepsujące ogólnego dobrego wrażenia.
Nie da się porównać dzisiejszego odbioru filmów do tych z lat 30. Inne są możliwości, inne są pieniądze, współcześni widzowie widzieli już takie rzeczy, że coraz trudniej ich czymś zaskoczyć. Ale chwała Jackosnowi, że spróbował – spróbował po raz kolejny pokazać, czym jest magia kina. I nawet jeśli nie udało mu się tak porwać widzów, jak zrobili to kiedyś Cooper i Shoedsack, to udało się stworzyć świetny film przygodowy w starym, dobrym stylu. Jeśli tego nie możecie docenić – znaczy, że cynicy filmowi z was. Czapki z głów przed Peterem Jacksonem i jego królem Kongiem.
PS. Pozdrowienia dla polskiego tłumacza, który uważa, że 25 stóp to 60 metrów. Niezależnie od tego, gdyby Kong miał owe wynikające z polskiego przekładu 60 metrów, byłby wysokości 20-piętrowego wieżowca. Ale w końcu nie każdy tłumacz musi być tytanem intelektu.