East Side Story: Droga przez mękę [Siergiej Czernikow „Zima” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Nie wątpię, że Siergiej Czernikow kocha kino i jego największym marzeniem jest realizować filmy, które przypadną do gustu widzom. Niestety, jak na razie jest to miłość nieodwzajemniona. Debiutancki dramat Czernikowa powstawał przez kilka lat, a kiedy już doczekał się premiery, okazał się dziełem nad wyraz niedorobionym. Dlatego, jeżeli nie musicie oglądać jej z recenzenckiego obowiązku, unikajcie „Zimy”.
East Side Story: Droga przez mękę [Siergiej Czernikow „Zima” - recenzja]Nie wątpię, że Siergiej Czernikow kocha kino i jego największym marzeniem jest realizować filmy, które przypadną do gustu widzom. Niestety, jak na razie jest to miłość nieodwzajemniona. Debiutancki dramat Czernikowa powstawał przez kilka lat, a kiedy już doczekał się premiery, okazał się dziełem nad wyraz niedorobionym. Dlatego, jeżeli nie musicie oglądać jej z recenzenckiego obowiązku, unikajcie „Zimy”.
Siergiej Czernikow ‹Zima›EKSTRAKT: | 40% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
| Tytuł | Zima | Tytuł oryginalny | Зима | Reżyseria | Siergiej Czernikow | Zdjęcia | Grigorij Wołodin | Scenariusz | Siergiej Czernikow | Obsada | Igor Pietrenko, Aleksandr Pietrow, Timofiej Tribuncew, Nikita Pawlenko, Michaił Żygałow, Dmitrij Kuliczkow, Nikita Sałopin, Aleksiej Diemidow, Anna Makarienko, Nikita Abdułow, Aleksandr Abliazow | Rok produkcji | 2018 | Kraj produkcji | Rosja | Czas trwania | 79 min | Gatunek | dramat, thriller | Zobacz w | Kulturowskazie | Wyszukaj w | Skąpiec.pl | Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Siergiej Czernikow to postać zaskakująco enigmatyczna. Trudno cokolwiek pewnego znaleźć na jego temat w sieci. Pewnie dlatego, że nie za bardzo ma się czym, przynajmniej jak dotąd, pochwalić. Nie ukończył prestiżowych szkół teatralnych ani filmowych, nie pracował – jako asystent bądź drugi reżyser – z wybitnymi twórcami. Jest, jak można się domyślać, samoukiem, który… kocha kino. Więcej: kocha kino gatunkowe. Takie, w którym dużo strzelają. Najlepiej jeszcze w imię wartości. Jako dorastający chłopak (względnie młody mężczyzna) oglądał zapewne – i zachwycił się tymi dziełami – „Brata” (1997) Aleksieja Bałabanowa i „Córki mafii [Siostry]” (2001) Siergieja Bodrowa młodszego. W mijającej dekadzie stał się natomiast apologetą dokonań Jurija Bykowa i jego sensacyjnych dramatów – począwszy od debiutanckiego „ Żyć” (2010), poprzez „ Majora” (2013) oraz „ Durnia” (2014), aż po – powstałą już po nakręceniu „Zimy” – „ Fabrykę” (2018). Nie mam również wątpliwości co do tego, że Czernikow zna na wylot także niektóre z filmów z Charlesem Bronsonem, a już na pewno wczesne odsłony „Życzenia śmierci”… Skąd to przekonanie? Ponieważ wpływy wszystkich wcześniej wymienionych obrazów – i Bałabanowa, i Bodrowa juniora, i Michaela Winnera – bardzo wyraźnie odznaczają swe piętno na „Zimie”. I to oczywiście nic złego. Gdyby tylko jej autor potrafił twórczo wykorzystać te inspiracje, wejść w dialog ze swoimi mistrzami, mrugnąć do nich – symbolicznie, bo przecież Bałabanow i Winner już nie żyją – okiem (a zarazem to samo zrobić w stronę widza). Tego, niestety, nie potrafi, zbyt mało ma ku temu jeszcze umiejętności. Choć nie wątpię, że bardzo się stara. A w tych staraniach spotyka się z niebywałym wręcz wsparciem kolegów po fachu. Dość powiedzieć, że „Zima” miała aż siedmioro koproducentów, którzy starali się, jak tylko mogli, przepchnąć ten projekt do kin. I to im się w końcu, chociaż nie bez problemów, udało. W zrozumieniu tego procesu pomoże przytoczenie kilku dat: Czernikow nakręcił film w 2017 roku; rok później zakończył nad nim prace postprodukcyjne (stąd pojawiająca się w napisach końcowych data „2018”); po raz pierwszy pokazał go publiczności w lipcu 2019 roku na niezbyt cenionym przeglądzie Gorki Fest w Niżnym Nowogrodzie; premiera kinowa odbyła się natomiast siedem miesięcy później – pod koniec lutego tego roku. Mogłoby się wydawać, że dzieło przygotowywane do prezentacji z takim pietyzmem, powinno być wyjątkowo dopieszczone. Ale nie jest. Gdyby Czernikow zdecydował się na realizację krótkiego metrażu, pomysł – zresztą niezbyt oryginalny – dałoby się pewnie jakoś uratować. Tymczasem scenarzysta i reżyser w jednym postanowił rozdąć je aż do niemal osiemdziesięciu minut. W sztuczny sposób. Jak to możliwe? Wystarczyło napisy końcowe puścić w tak ślimaczym tempie, by zajmowały dziesięć minut czasu ekranowego. W momencie kiedy pojawia się pierwsze nazwisko z listy płac, spokojnie możecie wyjść do kuchni (przygotować sobie kawę, herbatę, kolację) bądź do toalety (nawet na dłuższe posiedzenie) – kiedy wrócicie, zdążycie je przeczytać. Rozdęte do granic przyzwoitości są także poszczególne sceny. Jeden z krytyków rosyjskich wyliczył, że samo otwieranie i zamykanie drzwi w samochodach zajmuje bohaterom kolejnych dziesięć minut. A kiedy główny bohater w swoim domu przycina lufę karabinu (by powstał tak zwany „obrzyn”), robi to niemal w czasie rzeczywistym. Powie ktoś: wypisz, wymaluj – Sergio Leone. Gdybyż tylko te sceny miały choćby promil napięcia charakterystycznego dla dzieł legendy włoskiego kina! „Zima” jednak nie trzyma się kupy również na poziomie scenariuszowym. Chociaż akurat te błędy mogą wynikać albo z bardzo niechlujnego montażu, albo… ze zwyczajnego braku scen, które wyjaśniałyby pewne zawiłości fabularne. Wszystko zaczyna się pewnego zimowego wieczoru. Aleksander (tak „na oko” czterdziestolatek) jedzie samochodem ze swoim ojcem, Jegorem Wasiljewiczem, weteranem Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Obaj mężczyźni mają za sobą osobiste dramaty, w czasie jazdy snują więc rozważania na ich temat. Gdy zatrzymują się na przydrożnej stacji benzynowej, dochodzi do tragedii. W czasie gdy syn robi zakupy w sklepie, ojciec tankuje paliwo – w tym momencie zaczepia go młody bandyta o ksywce Fartoczka. Dochodzi między nimi do kłótni, do której dołącza się Maks, kumpel Fartoczki; gdy Sasza zauważa, co się dzieje, staje oczywiście w obronie ojca. Spanikowany Maks sięga wówczas po broń i strzela do obu przyjezdnych mężczyzn, a następnie z kompanem ucieka ze stacji ich samochodem. Pogotowie zabiera Aleksandra i Jegora Wasiljewicza do miejscowego szpitala; starzec wkrótce umiera, młody, pomimo ran postrzałowych w szyję, przeżywa. Dla policji staje się ważnym świadkiem. Dochodzenie przejmuje major Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, który jednak, jak się okazuje, chodzi na pasku miejscowego mafiosa – szefa Maksa i Fartoczki – Siergieja Walerycza i wystawia mu Aleksandra. Maks otrzymuje rozkaz uciszenia świadka. Mężczyzna rusza więc do szpitala, aby dokończyć to, co nie udało mu się na stacji benzynowej. Do tego momentu z filmem Czernikowa jest jeszcze wszystko w porządku – narracja układa się logicznie, dobrze też rokuje na przyszłość. Niestety, wszystko zaczyna pękać w szwach od sceny pościgu Maksa za Saszą. Jak ona wygląda? Ciężko ranny w szyję, jeszcze przed chwilą umierający Aleksander wydostaje się – dzięki swojemu sprytowi – ze szpitala i biegnie przez zamarznięte jeziorko i zaspy śnieżne (tytuł filmu w końcu do czegoś zobowiązuje!) boso i w piżamie. Goni go młodszy o kilkanaście lat bandzior, kompletnie ubrany, z pistoletem w dłoni (z którego co jakiś czas strzela) i… przez kilka minut nie może dogonić, nie potrafi nawet o głupi metr skrócić dystansu. Ja rozumiem – adrenalina i strach napędzają Saszę, ale raczej źle wpływają na wyobraźnię scenarzysty. Później, gdy Aleksander przystępuje do odwetu, robi się jeszcze dziwniej. Zmieniają się nagle pory dnia (raz jest ciemno, potem jasno, następnie znów ciemno), na dodatek samotny mściciel bardzo niekonsekwentnie podchodzi do swego obowiązku, jednych odstrzeliwując bez litości, innym darowując życie. By jakoś uwiarygodnić te niedorzeczności, Czernikow wplata do fabuły wątek religijny. Ba! każe nawet Saszy biegać w sutannie, choć nie jest wyjaśnione, z czego to wynika – czy jest (względnie był) on prawosławnym zakonnikiem, czy też wykorzystuje ją jedynie jako kamuflaż. Aż dziw bierze, że do udziału w takim projekcie udało się namówić naprawdę dobrych aktorów. Jedynym logicznym wytłumaczeniem jest to, że na papierze wszystko wyglądało znośnie, a spaprane zostało dopiero na etapie postprodukcji, kiedy okazało się, że w trakcie kręcenia zdjęć zrobiono za mało dubli i nie ma czym sztukować ewidentnych wpadek. Cóż, nie zazdroszczę operatorowi Grigorijowi Wołodinowi („ Gromozeka”), który musiał to firmować swoim nazwiskiem. Na szczęście wstydzić nie musi się kompozytor, ponieważ twórcy skorzystali z zasobów… duńskiej biblioteki muzycznej Apollo Music (współpracującej z producentami rosyjskimi i ukraińskimi). Tak było szybciej i taniej. W efekcie, oglądając „Zimę”, widz musi zmierzyć się z jeszcze jednym groźnym wrogiem – wszechobecną, z czasem coraz bardziej denerwującą, „mroczną” elektroniką. Ale wróćmy do aktorów. W Aleksandra wcielił się Igor Pietrenko („ Kierowca dla Wiery”, „ Pielgrzym”), a w jego ojca – Michaił Żygałow („ Skok delfina”, „ Wurdałaki”); Maksa zagrał Aleksandr Pietrow („ T-34”, „ Tekst”, „ Inwazja”), natomiast zdradzieckiego majora milicji – Timofiej Tribuncew („ Legenda o Kołowracie”, „ Siedem par nieczystych”). Symbolicznym łącznikiem pomiędzy debiutem kinowym Czernikowa a dziełami Jurija Bykowa stał się z kolei, grający zakonnika, ojca Michaiła, Dmitrij Kuliczkow („Major”, „Dureń”, „Fabryka”, ale też „ Dama pikowa” czy „ Kwas”).
|