Od premiery poprzedniego filmu Marka Lechkiego „Erratum” minęło aż 10 lat. W międzyczasie zajmował się pracą przy serialach „Bez tajemnic” i „Pakt”. Czy nie zatracił swojej wrażliwości, którą zjednał sobie widzów poszukujących bardziej kameralnych historii spoza kina głównego nurtu?
Nasza mała, konsumpcyjna apokalipsa
[Marek Lechki „Interior” - recenzja]
Od premiery poprzedniego filmu Marka Lechkiego „Erratum” minęło aż 10 lat. W międzyczasie zajmował się pracą przy serialach „Bez tajemnic” i „Pakt”. Czy nie zatracił swojej wrażliwości, którą zjednał sobie widzów poszukujących bardziej kameralnych historii spoza kina głównego nurtu?
Pamiętam wciąż seans „Erratum” sprzed wielu lat – nie wiedziałem o filmie zbyt wiele, a okazał się znakomicie opowiedzianą historią wzbudzającą silne emocje. Odwołującą się do całkiem uniwersalnej próby zatrzymania i spojrzenia w przeszłość. Grany przez Tomasza Kota Michał powracał w rodzinne strony, przez co odżywały dawne wspomnienia i trudne relacje rodzinne. Przede wszystkim było to dla bohatera okazją do spojrzenia w głąb siebie – znalezienie czasu i miejsca na refleksję na temat własnych wyborów życiowych. Oczywiste było, że reżyser wziął wtedy na warsztat bardzo osobistą historię, traktując materię filmową jako przestrzeń do wyrażenia siebie. Całe jego kino odznacza się melancholią, skupieniem na często niewypowiedzialnych stanach emocjonalnych oraz buntem wobec zastanej rzeczywistości, która więcej zabiera niż daje. Kibicuję Lechkiemu jako idącemu swoją drogą wrażliwcowi wśród polskich reżyserów, więc tym bardziej szkoda, że muszę ponarzekać na jego najnowszy film.
„Interior” swój pierwszy oficjalny pokaz miał na festiwalu w Gdyni w 2019 roku. Plany dystrybucyjne na pewno zepsuła pandemia, ale to i tak obraz będący dla publiczności wyzwaniem i mogący znaleźć widownię wyłącznie w kinach studyjnych. Intryguje już samym tytułem odwołującym się do przeżyć wewnętrznych bohaterów. Czy tak samo intrygująca jest sama opowieść? Tutaj pojawia się problem, ponieważ Lechki opowiada dwie, oddzielne historie, które przecinają się dopiero w finale. Niestety dwie linie narracyjne nie tylko się ze sobą nie zazębiają, ale również nie działają jako lustrzane odbicia samych bohaterów.
Maciek (Piotr Żurawski) buntuje się już na samym początku przeciwko temu, w jaki sposób jest traktowany w swojej firmie. Podejmuje desperackie działania i zaczyna uciekać przed grożącymi mu poważnymi konsekwencjami. Kolejne wydarzenia są bardzo pretekstowe – gdzieś pojedzie, pogada z byłą dziewczyną, popatrzy w przestrzeń, spotka się z rodziną, upije i pójdzie do klubu. Dowiadujemy się, że musi spłacać kredyt (możliwe, że we frankach) i że harował w pracy jak wół, a pomimo tego szef wciąż zalegał mu z wypłatą należności. Z tej historii niewiele wynika, a w samym Maćku bardziej niż bunt widać zagubienie. Wielu rzeczy możemy się tylko domyślać, a jest postacią na tyle odległą widzowi, że trudno z nim sympatyzować. Jego wątek zbudowano bardziej na podstawie skojarzeń zmysłowych niż na znaczących dialogach i ciągu przyczynowo-skutkowym.
O wiele ciekawszy jest wątek Magdy (Magdalena Popławska). Dostajemy tutaj więcej fabularnych konkretów i rozwoju samej postaci. Magda jest bowiem trybikiem w machinie – kobietą muszącą sobie poradzić w zdominowanym przez mężczyzn środowisku urzędniczym w trakcie przygotowań do obchodów mających się odbyć w Rudawce. Tu trzeba zająć się gośćmi z zagranicy, tu burmistrz prosi o przysługę i obiecuje to wynagrodzić. Przełożeni dają jej do zrozumienia, że ma szansę na większą karierę, ale wiąże się to z tym, że musi być nieustannie gotowa na zajmowanie się obowiązkami służbowymi. W tej całej gonitwie brakuje czasu dla rodziny i pielęgnowania realnych wartości. Bohaterka będzie pod wpływem kolejnych wydarzeń stopniowo dojrzewała do buntu przeciwko konsumpcyjnemu trybowi życia, którego stała się integralnym elementem.
Wątek Magdy działa pod względem emocjonalnym również dzięki roli Popławskiej, w tym momencie prawdopodobnie jednej z najlepszych polskich aktorek. Idealnie odgrywa konsekwencje narastającej presji, wywieranej przez przełożonych na jej bohaterce. Stoi to w opozycji do kreacji Żurawskiego – pomimo zaangażowania aktora historia Maćka jest pokazana na tyle pretekstowo i enigmatycznie, że można to jedynie oglądać z chłodnym dystansem. Aktor zresztą po raz kolejny odgrywa podobną rolą millenialsa mającego problem z odnalezieniem się w dorosłym życiu. Rozczarowujące jest to, że Lechki nie miał lepszego pomysłu na połączenie wątków. Bohaterowie znaleźli się w podobnym momencie życia i jest między nimi jakieś niepisane porozumienie, ale widz może odnieść wrażenie, że zamiast filmu pełnometrażowego ogląda dwie, niepowiązane ze sobą nowele.
„Przyszedł na nas koniec, droga pani. Świat się zmienił. A my tego nie zauważyliśmy. Każdy zajęty swoimi sprawami”. – słowa wypowiedziane przez starszą mieszkankę Rudawki odwiedzaną przez Magdę stają się esencją najnowszego filmu Lechkiego. W tym sensie „Interior” staje się kinem apokaliptycznym opowiadającym nie tylko o upadku współczesnego człowieka, ale także o tym, że kiedyś może nadejść koniec gatunku ludzkiego. Istotnym elementem fabuły są przecież przekręty związane z ekologią, gdzie nadrzędne wobec natury stają się pieniądze. Powraca także motyw przyciągającej uwagę Maćka wystawy z wypchanym człowiekiem. Znajdującej się gdzieś na peryferiach daleko od wielkich skupisk ludzi i funkcjonującej jako metafora przez wielkie M. A z krajobrazu filmowej Rudawki zapamiętamy krater związany zapewne z jakimś kataklizmem i odpowiedź burmistrza na pytanie o pieniądze dla poszkodowanych mieszkańców: „Były i będą. Chwilowo ich brak, mieliśmy pilniejsze wydatki w tym roku”.
Zdjęcia Pawła Flisa są klimatyczne (pojedyncze ujęcia to kawał dobrej, operatorskiej roboty), ale zabawy z ostrością szybko stają się męczące. Rozmazane oblicza bohaterów zamiast dodawania czegokolwiek istotnego każą raczej wołać: „To nie mainstream, to kino artystyczne!”. Podobnie z kolorystyką – kiedy niebo rozświetlają fajerwerki, a kamera skupia się na twarzy Maćka, to oglądamy ją do znudzenia w kolejnych odcieniach. A jest jeszcze nakręcona w zwolnionym tempie scena w klubie ilustrowana transową muzyką Jana Sanejko oraz finałowy koncert, kiedy oglądamy wędrówkę Magdy po rzeczywistości spowitej mgłą wśród niewyraźnych sylwetek ludzkich. Akurat mgła jako symbol zagubienia nie jest wcale wyszukanym pomysłem tak samo jak sen, w którym bohater rozpaczliwie broni się przed utonięciem. Zabiegi stylistyczne zupełnie nie mają na celu budowania realizmu. Tworzą natomiast smutną, ale nie tak odległą wizję kraju pozbawionego miejsca dla outsiderów lub ludzi chcących coś zmienić.
Jeśli zamiast dosłownych historii lubicie być prowokowani do refleksji i odkrywania kolejnych metafor, to być może polubicie „Interior”. Jest to jednak kino trudne, wymagające nie tylko cierpliwości, ale również dobrej woli. W niektórych momentach wyjątkowo mało klarowne, przez co możemy zastanawiać się, o co tak naprawdę chodziło twórcy. Akcja chwilami schodzi na dalszy plan wobec rozwiązań formalnych, a czas trwania wydaje się być sztucznie wydłużany szczególnie w wątku Maćka. Osobiście wolałbym chyba, żeby reżyser dokonał wyboru i rozwinął jedną historię, ponieważ ta dwoistość rozrzedza uwagę widza.
Na korzyść Lechkiego działa to, że jest o czym pisać, czego dowodem jest choćby objętość tej recenzji. Nie można odmówić mu tego, że kolejny raz stawia na wyrażanie siebie i autorski głos wyróżniający się na pewno w polskim kinie czymś oryginalnym. A jednocześnie przygnębiającym, bo seans filmu może być jedynie krótką przerwą od tego, że sami jesteśmy trybikami w swoich wielkich korporacyjnych machinach.