Jak wielokrotnie pouczają starsi – co nagle, to po diable. „Puchatek: Krew i miód” potwierdza to w całej rozciągłości.
Puchatek: Żenada i wstyd
[Rhys Frake-Waterfield „Puchatek: Krew i miód” - recenzja]
Jak wielokrotnie pouczają starsi – co nagle, to po diable. „Puchatek: Krew i miód” potwierdza to w całej rozciągłości.
Rhys Frake-Waterfield
‹Puchatek: Krew i miód›
Przedziwnym zrządzeniem losu przez nasze kina śmignął brytyjski horror „Puchatek: Krew i miód”. Kto nie zdążył go obejrzeć, może dla własnego zdrowia lepiej niech nie czyni wysiłków mających na celu ujrzenie tegoż arcydzieła…
To film fatalny na wielu poziomach, choć zarazem – w niezrozumiały sposób i w dziwnych miejscach – wykonany z nadspodziewaną starannością. Zacznę więc od plusów. Animowana czołówka jest świetna. Zresztą tempo przejścia do rzeczy też jest jak najbardziej w porządku. Zdjęcia są na ogół zadowalająco przyzwoite, niekiedy wręcz na krawędzi artyzmu, choć muszę przyznać, że parę razy kamerzysta potrafi zaskoczyć partactwem – np. gdy dziewczyny przyjeżdżają pod dom (kamera nie łapie ostrości na budynek, w związku z czym główna część obrazu jest rozmazanym mydłem) czy podczas czynów zbrodniczych (niekiedy w ogóle nie sposób stwierdzić, co się wówczas dzieje). Bardzo przyzwoita jest muzyka, choć jej dobór jest dyskusyjny, bo często zamiast dyskretnie tworzyć klimat wyłazi na plan pierwszy, w sposób wręcz ironiczny punktując zdarzenia. Efekty specjalne też są porządne, tyle że wybiórczo. Krew, organy i cała ta krwista ciapanina, dla której do kina idą miłośnicy slasherów, na ogół potrafi przekonać realizmem, ale reszta… A, przepraszam, miłośnicy wdzięków niewieścich też z raz czy dwa będą mieli na czym zawiesić oko.
No to przejdźmy do rzeczy złych.
Otóż – cały film jest zły. Do imentu. Porządna techniczna realizacja nie przykryje tego, że od pomysłu po finał „Puchatek…” jest czystą abominacją.
Przede wszystkim koncept. Ze względu na odmienność prawa postać Kubusia Puchatka znalazła się w USA w domenie publicznej o kilka lat wcześniej niż w Europie. Wynika to stąd, że na starym kontynencie komplet twórczości Milne’a zostanie uwolniony z praw autorskich po upływie 70 lat od śmierci autora, czyli dopiero 1 stycznia roku 2027, natomiast w Ameryce zadziałała tu zasada upłynięcia 95 lat od pierwszej publikacji. Dzięki temu postaci z pierwszej książki – a więc bez Tygryska – można już wykorzystywać w dowolnym celu. Kłopot w tym, że tylko w Ameryce, podczas gdy film jest brytyjski, więc nie do końca wiadomo, jak to wszystko – włącznie z dystrybucją kinową w Polsce – zostało prawnie rozwiązane…
Już pod koniec 2021 roku było oczywiste, że kto pierwszy, ten lepszy, więc chwilę po uwolnieniu praw do „Kubusia Puchatka” na temat rzucił się Rhys Frake-Waterfield, młody człowiek (rocznika niepewnego, 1991 lub 1992), który już wyrobił sobie opinię spersonifikowanego The Asylum. Jak założył własną firmę i się rozhulał w 2022 roku, to wyreżyserował takie wiekopomne dzieła jak „Zdarzenie w Strefie 51” (grupa osób w podziemiach kompleksu z ufokami), „Mordercza choinka” (seryjny morderca wraca jako… bożonarodzeniowa choinka) czy „Firenado” (mafijny księgowy ucieka i przed ognistym tornadem, i przed bandytami), nie wspominając o wyprodukowaniu szeregu równie głębokich i ambitnych produkcji pokroju „Gniewu Van Helsinga”, „Królestwa dinozaurów”, „Zemsty krokodyla” czy „Powrotu Krampusa”. Chyba nie muszę mówić, jakie widoki dawało to portfolio w materii spodziewanej jakości „Puchatka…”, i jak duże złudzenia można było mieć przed seansem.
Najwyraźniej Frake-Waterfield był najszybszy w wyścigu, bo nie bawił się w jakieś tam mistyczne głębie scenariusza czy dopinanie sutego budżetu, a po prostu rzucił się do konta bankowego i ściągnął, kogo się dało, na plan, uwijając się z kręceniem filmu w 10 dni. A ponieważ temat jest świetny – przewrotne zrobienie ze słodkich pluszaków bandy morderczych zwyrodnialców – i powinien przyciągnąć mnóstwo widzów, żądnych ujrzenia rąbanki w wykonaniu ulubieńców z dzieciństwa, „Puchatek…”, jako pierwszy produkt, w którym maczał palce Frake-Waterfield, ruszył na podbój światowych kin. I – cóż za zaskoczenie – zebrał same baty, ale zarazem i zgarnął coś koło 5 milionów dolarów. Reżyser już zapowiedział sequel. Naturalnie nieprzypadkowo na rok 2024, bo wtedy w domenie publicznej wyląduje drugi tom przygód Kubusia Puchatka, a wraz z nim Tygrysek.
Co dostaliśmy za budżet wart około stu tysięcy zielonych? Historię o tym, jak to do lasu dzieciństwa wraca Krzyś z wybranką, licząc na ciepłe przyjęcie przez dawnych przyjaciół. Ci jednak po jego wyjeździe głodowali, zjadając w końcu Kłapouchego (chyba paru innych też, skoro na ekranach mamy wyłącznie Puchatka i Prosiaczko-guźca) i decydując się na żywot ludożerców, więc wybranka z miejsca idzie do gara, a Krzyś na hak – na później. Zaraz potem w okolicy zjawia się szóstka młodych kobiet, liczących na kilka spokojnych dni z dala od cywilizacji. Co jest dalej – nietrudno zgadnąć.
I to jest pierwszy z problemów filmu. Sztampowy scenariusz. Kolejność eliminacji postaci, postępowanie tak jednej, jak i drugiej strony, bieganie, rozdzielanie się, nieraz wręcz podkładanie się pod nóż czy młot, a całość kraszą niemiłosiernie oklepane motywy z mordercami pojawiającymi się za plecami ofiar czy gdzieś na krawędzi widzenia. To po prostu tysiąc piętnasty slasher, niepotrafiący niczym zaskoczyć i niczym ująć, różniący się od poprzedników jedynie tym, że żeruje na motywie niezwykle popularnych postaci literackich. Próżno tu też szukać jakiegokolwiek klimatu.
Bohaterowie to drugi problem. Ci zwykli są nieciekawi i tuzinkowi, dzięki czemu chyba żadna z postaci nie potrafi sobie zaskarbić przychylności widza. W efekcie każdy kolejny zgon kwituje się wzruszeniem ramion, coraz tęskniej wyczekując napisów końcowych. Mordercy natomiast to zupełnie odrębna sprawa.
Zdawałoby się, że w kwestii morderców twórcy – przepraszam, Rhys Frake-Waterfield, będący tu scenarzystą, reżyserem i producentem – albo pójdą w plusz, albo w stwory mocno umowne. A tu się okazało, że – pewnie ze względu na skąpy budżet – po prostu nasadzono aktorom gumowe, z grubsza zwierzęce łby i… koniec charakteryzacji. Po czym bąknięto gdzieś w fabule, że to żyjący sobie w głuszy mutanci. Skąd się wzięli? Co ich zmutowało? Scenarzysta nie zdążył wymyślić. Są, i już. Nie kłopotano się przy tym zrobieniem kanalików w uszach, możliwością ruszania ustami (konsumowanie czegokolwiek wygląda tak, jakby ktoś robił grymasy wewnątrz balonu), a brwi po prostu domalowano flamastrem. Trudno w takiej sytuacji brać na serio choć minutę filmu. Sprawę pogarsza stwierdzenie jednej z dziewczyn, że mordercy „nie wyglądają na ludzi” (jakby żadna z nich nie natknęła się w swoim życiu na nastolatka noszącego halloweenową maskę), sugerujące, że twórcy potraktowali całą historię serio i to, co można by brać za ewentualne przymrużenie oka (choćby smarowanie gumowej mordy miodem albo nieznośnie kiczowate wyznanie miłosne na basenie), tylko niechcący wyszło niepoważnie. Tak jak niepoważnie wyszło kilka scen zgonów, gdy np. osoba z już spłaszczoną głową ciągle drze się wniebogłosy.
Z drugiej strony – dopuszczam możliwość, że reżyser bardzo chciał zrobić pastisz, ale kiedyś krowa nadepnęła mu na poczucie humoru i zamiast pastiszu wyszedł kapeć. Byłaby to jednak słaba próba usprawiedliwienia wypuszczenia takiego zbuka do kin.
Wychodzi więc na to, że nazwisko Frake-Waterfielda trzeba dopisać do listy podmiotów, których produkcji filmowych należy unikać za wszelką cenę. Naturalnie o ile nie jest się masochistą gustującym w kinie klasy Ź, bo wtedy… no cóż… lektura obowiązkowa…

Za animowany początek powinno być 20%. Co do reszty pełna zgoda. Chociaż przyznam, że nakręcenie najbardziej obleśnej "konsumpcji" miodu w historii kinematografii również wymagało talentu.