Fantasy słowiańskie niekoniecznie musi być przaśne i kalekie. Dowodem „Volkodav”, film może nie za mądry i niedorastający realizacją do „Straży nocnej” i jej kontynuacji, ale zrobiony z wielkim rozmachem (wspaniałe plenery i ponoć najwyższy w rosyjskiej kinematografii budżet) i posiadający pewien nieodparty urok, którego brak chaotycznym i koślawym produkcjom polskim.
Psiejsko czarodziejsko
[Nikołaj Lebiediew „Volkodav: Ostatni z rodu Szarych Psów” - recenzja]
Fantasy słowiańskie niekoniecznie musi być przaśne i kalekie. Dowodem „Volkodav”, film może nie za mądry i niedorastający realizacją do „Straży nocnej” i jej kontynuacji, ale zrobiony z wielkim rozmachem (wspaniałe plenery i ponoć najwyższy w rosyjskiej kinematografii budżet) i posiadający pewien nieodparty urok, którego brak chaotycznym i koślawym produkcjom polskim.
Nikołaj Lebiediew
‹Volkodav: Ostatni z rodu Szarych Psów›
„Volkodav” to film szalenie tajemniczy, jak zresztą większość rzeczy wywodzących się z Rosji. Przede wszystkim nie sposób ustalić rzeczywistej wysokości jego osławionego „wysokiego budżetu”. Owszem, dystrybutor pisze o 20 milionach dolarów (taka też kwota widnieje na oficjalnej stronie filmu), jednak na szeregu rosyjskich stron poświęconych kinematografii jest mowa o „zaledwie” 7,5 milionach zielonych, zaś na polskich portalach częstokroć można znaleźć doniesienia o trzydziestu milionach. To dość duża rozpiętość. Można domniemywać, że bierze się ona z nie do końca klarownej kwestii związku (również finansowego) „Volkodava” z dwunastoodcinkowym serialem telewizyjnym „Molodoy Volkodav”, teoretycznie powiązanym z pełnometrażowym filmem fabułą, głównym bohaterem (odgrywanym również przez Aleksandra Bucharowa) i scenografią. Istnieje bowiem szansa, iż owe 7,5 miliona to rzeczywisty budżet gołego filmu kinowego, a 20 milionów obejmuje również realizację serialu (kwotę 30 milionów odrzucam jako wziętą z sufitu). Niezależnie jednak od sumy, „Volkodav” zaiste jest jednym z najdroższych filmów rosyjskiej kinematografii.
Drugi, zupełnie uboczny problem, stanowi data premiery filmu. Nie wiadomo, czemu inna widnieje na oficjalnej stronie rosyjskiej filmu (28 grudnia 2006), a inna na polskiej (1 stycznia 2007). Grafika ta sama, zawartość z grubsza też (aczkolwiek uboższa niż u Rosjan), a data inna. Skąd ta rozbieżność?
„Volkodav: Ostatni z rodu Szarych Psów” to ekranizacja książki Marii Siemionowej „Wilczarz”. Bohaterem opowieści jest tytułowy Volkodav, wojownik z pozoru niepokojąco podobny do wiedźmina, pragnący pomścić wymordowanych członków swego klanu. W wyniku splotu różnych okoliczności najmuje się jako strażnik księżniczki Galiradu (to takie wielkie, drewniane miasto) i towarzyszy jej w podróży do narzeczonego przeżywając różne przygody. I w sumie o nic więcej w tym filmie – prócz jeżdżenia i sporadycznych walk – nie chodzi. Owszem, miejscami twórcy usiłowali opierać się na popularnych schematach wiedźmińskich i tolkienowskich (jest tu kilka scen, które wyglądają jak żywcem przeniesione z „Władcy Pierścieni”), mając nadzieję nadać filmowi nieco głębi, ale nic z tego nie wyszło. Podobnie chybioną koncepcją jest nawiązanie do „Indiany Jonesa”, pokazujące rosyjskie rozumienie akcji wspomaganej efektami specjalnymi (absurdalny „zjazd” na drzewcu włóczni).
Być może przyczyna niepowodzenia leży w fatalnie skonstruowanej postaci Volkodava. W założeniu miał on być mścicielem pragnącym wymordować tych, którzy przyczynili się do zniszczenia klanu Szarych Psów. Genezę powstania wojownika o tym imieniu pokazuje wspomniany na początku serial – siermiężne, fatalnie zagrane i sfilmowane widowisko przywodzące na myśl kręcenie na żywo jakiegoś festynu kultury średniowiecznej, którego uczestnikom rozdano chwilę wcześniej kartki z kwestiami. Żenująca scenografia (cieniutkie sosenki jako ściany domostw mających wytrzymać zimę aż krzyczą: „jestem atrapą!”; unoszące się na wodzie trupy wydają się zrobione z korka lub styropianu, bo wcale się nie zanurzają), bardzo słabe zdjęcia (zupełnie jak w starym teatrze telewizji), zabawne udźwiękowienie (człowiek w kolczudze brzęczy jak zwój kotwicznych łańcuchów), przekomiczna choreografia walk (niekiedy najsłabszy cios posyła koziołkującego przeciwnika w drugi koniec pomieszczenia) i rozciągane do granic niemożliwości sceny, które niczego do fabuły nie wnoszą (mnóstwo się w tym filmie chodzi, człapie i spaceruje) powodują, że serial ogląda się fatalnie. Można by tu jeszcze wspomnieć o tym, że zakuci w łańcuchy niewolnicy nie mają żadnego nadzoru i są nadzwyczaj czyści i opaleni po paru latach pobytu pod ziemią, wapienny dół w kopalni trawi wrzucane tam ciała, ale konopnego sznura nie rusza, a ludzie są szybsi niż ogień (podczas wybuchu metanu w kopalni niewolnicy uciekają w tempie emerytów wstępujących na ósme piętro, a i tak nic im się nie dzieje). Sytuacji nie ratuje nawet zjawiskowa uroda dwóch głównych aktorek.
Nie mogło się obyć bez tradycyjnych kozackich tańców.
Pokazany tam Volkodav miał stać się silnym (bo machał kilofem w kopalni), zwinnym (podobno uczył się walki, ale nie wiadomo, od kogo) i roztropnym (bo pobierał nauki w rodzaju „miłość rządzi światem”) wojownikiem. W rzeczywistości jednak – co widać w kinowym „Volkodavie” – powstał zwykły, zblazowany żołdak, snujący się bez celu w towarzystwie nietoperza (którego obecność w fabule w ogóle jest zagadką) i liczący na to, że ktoś inny odwali za niego całą robotę. I rzeczywiście, na ogół poszukiwany wróg sam się na Volkodava natyka, a w sytuacjach kryzysowych bohater nieustannie otrzymuje pomoc w możliwie najbardziej denerwujący sposób. Na dokładkę nietrafionym pomysłem było obsadzenie w głównej roli Bucharowa – aktora, który uważa, że kwaśnym grymasem i wodnistymi oczami można odegrać każde uczucie.
Prócz Bucharowa (ciekawe, że tylko on ocalał ze starej obsady) elementem wspólnym filmu i serialu jest jeszcze zbudowany w studiach Mosfilmu Galirad, którego wspaniałością niesłusznie chwalą się Rosjanie. Belki, z których zbudowano to drewniane miasto może i rzeczywiście są stare, ale nikt nigdy nie budował tak niechlujnych i dziurawych domostw w rejonie, gdzie bywają srogie zimy. Mimo to scenografia kinowego „Volkodava” jest o niebo lepsza niż serialu, choć tu i ówdzie rzucają się w oczy rozmaite „kwiatki”, jak na przykład dziwne palenisko u kowala (płaska płyta z kilkoma gałązeczkami), czy podejrzanie lekki wóz (naładowany po brzegi ciężkimi worami, a podnoszony i przestawiany w poprzek drogi przez dwóch niezbyt krzepkich wojaków) z niedorzecznie cienkimi kołami (4-5 centymetrów grubości, a na krawędziach jeszcze mniej). Z minusów filmu można jeszcze wymienić niepotrzebne spowalnianie scen (na zachodzie stosowane raczej do pokazania szczególnie pomysłowych ciosów, w „Volkodavie” zaś stosowane dla samej idei stosowania), sztuczne dialogi, przeważnie mało emocjonującą akcję oraz miejscami nienajlepsze aktorstwo. Muszę jednak przyznać, że mimo iż znaczna część obsady rusza się na planie bardzo ospale i stanowczo zbyt często popada w zadumę, to i tak zaskakująco dobrze radzi sobie z głupawymi niekiedy rolami.
„Volkodav” nie jest jednak kompletną klapą, jak by się na pierwszy rzut oka zdawało. Owszem, jest dość blady emocjonalnie i miejscami nudnawy, jednak posiada i niewątpliwe zalety, jak choćby ocierające się o artyzm zdjęcia autorstwa naszego rodaka – Irka Hartowicza, niezwykle urokliwe plenery, imponującą oprawę muzyczną (w sumie nawet zbyt imponującą), oraz w większości solidne i stworzone z należytym rozmachem efekty specjalne (zwłaszcza polecam atak mgły nad jeziorem i finałową walkę w górach). Dzięki temu film ogląda się z przyjemnością, której nie są w stanie zepsuć nawet najbardziej rzucające się w oczy niedociągnięcia. Ostatnie zaś pół godziny „Volkodava” to widowisko filmowe bardzo niewiele odbiegające jakością realizacji od światowej czołówki. Nie zmienia to jednak faktu, że „Volkodav” nie jest niczym więcej, jak dość błahą i wydumaną historią w kostiumie fantasy, która z reklamowaną „słowiańskością” ma niewiele wspólnego. Daj Boże jednak, żeby i u nas powstał kiedyś podobny film, bo dość mam już papraniny w rodzaju „Wiedźmina” czy „Starej baśni”...