Robert Rodriguez zapragnął nakręcić wzorowy film klasy C. Niestety przesadził z wzorowością. „Planet Terror” ze swoją świetną reżyserią, świetnym scenariuszem, świetnymi aktorami i świetnymi efektami specjalnymi udowadnia, że bezpretensjonalny i bardzo krwawy slasher może być pierwszorzędnym filmowym majstersztykiem, który chce się obejrzeć po raz wtóry zaraz po napisach końcowych.
Zeżre cię żywcem
[Robert Rodriguez „Grindhouse vol. 2: Planet Terror” - recenzja]
Robert Rodriguez zapragnął nakręcić wzorowy film klasy C. Niestety przesadził z wzorowością. „Planet Terror” ze swoją świetną reżyserią, świetnym scenariuszem, świetnymi aktorami i świetnymi efektami specjalnymi udowadnia, że bezpretensjonalny i bardzo krwawy slasher może być pierwszorzędnym filmowym majstersztykiem, który chce się obejrzeć po raz wtóry zaraz po napisach końcowych.
Robert Rodriguez
‹Grindhouse vol. 2: Planet Terror›
EKSTRAKT: | 90% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 70,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Grindhouse vol. 2: Planet Terror |
Tytuł oryginalny | Robert Rodriguez's Planet Terror |
Dystrybutor | Kino Świat |
Data premiery | 12 października 2007 |
Reżyseria | Robert Rodriguez |
Zdjęcia | Robert Rodriguez |
Scenariusz | Robert Rodriguez |
Obsada | Rose McGowan, Freddy Rodríguez, Josh Brolin, Marley Shelton, Jeff Fahey, Michael Biehn, Naveen Andrews, Stacy Ferguson, Nicky Katt, Tom Savini, Quentin Tarantino, Bruce Willis |
Muzyka | Robert Rodriguez |
Rok produkcji | 2006 |
Kraj produkcji | USA |
WWW | Strona |
Gatunek | groza / horror |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Wiadomość, że Quentin Tarantino i Robert Rodriguez połączyli siły w celu nakręcenia dosłownie podwójnego filmu, wzbudziła we mnie ogromny entuzjazm. I zapewne jako pierwszy ustawiałbym się w kolejce po bilet, gdyby nie rozczarowanie, które przyszło niedługo potem – w kinach poza granicami Stanów Zjednoczonych „Grindhouse” zostanie rozbity na dwie oddzielne i osobno wyświetlane części. Zapachniało brzydkim wyzyskiem poczciwego widza, więc uniosłem się honorem i obraziłem na twórców. Nie pomogły usprawiedliwienia, że nie-Amerykanie nie zrozumieliby formuły „dwa w jednym” i że aby wynagrodzić nam przekrojenie „Grindhouse’u” na pół, obie jego składowe zostaną rozszerzone względem oryginału o dodatkowe sceny. Ja już tam lepiej od twórców wiem, jakie formuły potrafię, a jakich nie potrafię zrozumieć. Swoją dumę odstawiłem na bok dopiero po wstępnym zaznajomieniu się z fabułami obu filmów. Co prawda tematyka „Death Proof” zbytnio mnie nie zainteresowała, ale słabość do filmów o zombie sprawiła, że na „Planet Terror” powędrowałem przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Oczekiwałem skrzyżowania „Od zmierzchu do świtu” z (nowym) „Świtem żywych trupów”, a więc mocnego horroru z kilkoma humorystycznymi akcentami. Dostałem natomiast bardzo czarną i bardzo makabryczną komedię. Gdyby ktoś zawczasu powiedział mi, ile razy podczas seansu publiczność będzie trzęsła się ze śmiechu, pewnie zrezygnowałbym z oglądania – bo cóż to za film o żywych trupach, na którym widzowie co kilka minut radośnie porykują? Na szczęście przed projekcją nie czytałem żadnych recenzji i do sali kinowej wkroczyłem poniekąd „w ciemno”, zawierzając w pełni niemałym umiejętnościom Rodrigueza. Dwie godziny później wracałem do domu w przeświadczeniu, że właśnie poznałem nie tylko film będący kwintesencją świetnej i niezobowiązującej rozrywki, ale również dzieło, które za kilkanaście, kilkadziesiąt lat będzie się oglądać jako kultowe.
Fabuły „Planet Terror” wbrew pozorom nie można zbyć frazesem „prosta aż do bólu”. Owszem, założenie jest antytezą oryginalności: wskutek działania broni biochemicznej jedni ludzie mutują w krwiożercze potwory, a drudzy (których jest o kilka rzędów wielkości mniej) bronią się przed nimi i za wszelką cenę próbują wydostać z zakażonej okolicy. Opowiadana historia wyróżnia się jednak na tle innych slasherów wielowątkowością. To nie „Evil Dead”, gdzie oko kamery bezustannie skierowane było na Asha. W „Planet Terror” przewija się cała plejada postaci i przez kilkadziesiąt pierwszych minut nie wiemy, które z nich staną się bohaterami pierwszoplanowymi, a które rychło zginą i/lub zamienią się w potwory (no dobra, z trailerów mniej więcej wiemy). Przez pierwszą połowę filmu rozwój wydarzeń przedstawiany jest z kilku różnych punktów widzenia, co znakomicie podkręca dynamikę i „wciągalność” opowiadanej historii. W rezultacie całość ogląda się wybornie od pierwszej do ostatniej sceny, mimo że zamiast zaskakujących zwrotów akcji czekają tu na nas zamierzone nielogiczności, a nawet umyślnie „bzdurne” momenty. Przykład skrajny: informacja o „brakującej szpuli filmowej” usprawiedliwiająca gwałtowne zakończenie sceny miłosnej i przeskok w sam środek wybuchowo-strzelankowego pandemonium.
Rodriguez w swoim filmie często epatuje obrzydliwością.
Zręczny i znakomicie wyreżyserowany scenariusz to niewątpliwy plus filmu „Planet Terror”. Zaletę kolejną, lecz zdecydowanie bardziej kontrowersyjną, stanowi oprawienie fabuły w rekordowo obrzydliwe ramy. Zdarzyło mi się oglądać wiele krwawych filmów, ale zabiegi wizualne, do jakich ucieka się Rodriguez, niemalże definiują na nowo pojęcie „gore”. Ostrzegam: jeśli brzydzisz się widokiem krwi i ran, obejrzenie „Planet Terror” będzie traumatycznym doznaniem, które zakończy się atakiem padaczki! Pomijając chlupiącą na lewo i prawo krew oraz fruwające, oplątane wnętrznościami kończyny, reżyser serwuje nam tutaj takie atrakcje jak wyciskanie wrzodów na języku i odcięte oraz gnijące genitalia. Z drugiej strony podkreślić należy, że większość „mocnych scen” została celowo przerysowana i zabarwiona czarnym humorem. By dotrwać do końca seansu, nie potrzeba więc stalowych nerwów hartowanych przez lata zdjęciami z podręczników medycyny sądowej. Wystarczy, jeśli widz nie będzie zbyt wrażliwy i nie zapomni, że to przecież tylko film.
Niestety nie każdy zrozumie konwencję, w jaką z siłą huraganu wbija się „Planet Terror”. Na całe szczęście doskonale zrozumieli ją wszyscy bez wyjątku aktorzy. Nie wiem, czy to zasługa ludzi od castingu, czy też Rodriguez potrafi na planie tyle wydobyć nawet z nieznanych nazwisk, ale ktoś tutaj spisał się na medal. Charyzmy nie brakuje ani tajemniczemu El Wrayowi (zadziorny Freddy Rodriguez), ani kalekiej, znanej doskonale z plakatów i trailerów Cherry Darling (śliczna Rose McGowan), ani małżeństwu lekarzy Blocków (ucharakteryzowana na straszydło Marley Shelton i znakomity Josh Brolin), ani szeryfowi Hague’owi (wprost stworzony do takich ról Michael Biehn), ani specjaliście od grilla J.T. (Jeff Fahey), ani jedynemu biochemikowi w mieście Abby’emu (znany z roli Sayida w „Zagubionych” Naveen Andrews). W tle przewijają się większe sławy: Bruce „Zabójca Bin Ladena” Willis, zrobiony na mięśniaka Quentin Tarantino i ponętna piosenkarka Fergie. Obsada, wśród której niemalże brak wielkich nazwisk, okazuje się strzałem w dziesiątkę, a Rodriguez minimalnym nakładem środków tworzy długi szereg zupełnie niepapierowych postaci. Obojętnie kto i na jak długo pojawia się na ekranie, jeśli tylko nie jest zombiakiem (choć w paru wypadkach nawet i wtedy), natychmiast zdobywa serca widzów.
„Planet Terror” to bezwzględnie obowiązkowa pozycja dla każdego miłośnika gatunku. Nie mam pojęcia, czy Rodriguez od początku celował tak wysoko, ale faktem jest, że udało mu się dokonać mistrzowskiego połączenia krańcowo krwawego i ponurego horroru z czarną komedią skrzącą specyficznym humorem. Jeśli więc nie stronisz od mocnych filmowych wrażeń i zarazem nie razi Cię bezczelne mieszanie gatunków, naprawdę nie masz na co czekać. Oglądaj koniecznie w kinie, bo wielki ekran robi swoje, i koniecznie z grupą dobranych znajomych, bo po seansie dosłownie każdą scenę chce się wspomnieć i skomentować. Dzięki, Robert!