Film Rona Howarda ma jeden podstawowy atut – rewelacyjną rolę Russella Crowe′a. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że obecnie trudno znaleźć aktora przewyższającego odtwórcę tytułowej roli w „Gladiatorze” (może Edward Norton?). Crowe z roku na rok zachwyca swymi kolejnymi kreacjami – Bud White w „Tajemnicach Los Angeles” Curtisa Hansona, Jeffrey Wigand w „Informatorze” Michaela Manna, generał Maximus w „Gladiatorze” Ridleya Scotta.
Konrad Wągrowski
Geniusz i szaleństwo jak dnie i noce
[Ron Howard „Piękny umysł” - recenzja]
Film Rona Howarda ma jeden podstawowy atut – rewelacyjną rolę Russella Crowe′a. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że obecnie trudno znaleźć aktora przewyższającego odtwórcę tytułowej roli w „Gladiatorze” (może Edward Norton?). Crowe z roku na rok zachwyca swymi kolejnymi kreacjami – Bud White w „Tajemnicach Los Angeles” Curtisa Hansona, Jeffrey Wigand w „Informatorze” Michaela Manna, generał Maximus w „Gladiatorze” Ridleya Scotta.
Jednym z moich silniejszych filmowych przeżyć okresu dzieciństwa był niemiecki telewizyjny film „Czarne i białe jak dnie i noce” („Schwarz und weiß wie Tage und Nächte”, prod. RFN, 1978). Reżyserem, czego dowiedziałem się wiele lat później, był sam Wolfgang Petersen, wówczas nieznany jeszcze na szerokim świecie. Szczerze powiedziawszy, wówczas (a oglądałem film około 1981-82 roku) nie wiedziałem nawet, jakiej był produkcji, ale tytuł i fabuła zadziwiająco mocno utkwiła mi w pamięci. Treścią filmu były losy genialnego matematyka szachisty, który zdobywa mistrzostwo świata w szachach, ale z czasem płaci za to cenę szaleństwa. Pojawia się ono stopniowo. Już podczas decydującej partii widzimy, jak bawi się małą kuleczką… Jak się okazuje, w kuleczce była trucizna, którą geniusz zażyłby w przypadku porażki. Później natomiast, przygotowując się do obrony tytułu, zaczyna podejrzewać całe otoczenie o chęć zgładzenia go, gdyż inaczej nie można mu będzie tytułu odebrać. Po ataku na swoją żonę szachista trafia do szpitala psychiatrycznego, w którym pisze listy do Boga. Wypowiada Mu mecz szachowy, dając pionka for…
Wydaje się, że film mógł być inspirowany sylwetką Roberta Fischera, genialnego amerykańskiego szachisty, który po zdobyciu mistrzostwa świata w 1972 praktycznie wycofał się z życia publicznego, nie broniąc tytułu w pojedynku z Karpowem. I choć nigdy nie pojawiły się jakieś mocniejsze przesłanki o chorobie Fischera, jego postępowanie dawało powody do podejrzeń.
Chyba właśnie ta sugestywność popadania w szaleństwo zadecydowała, że film ten jest jednym z nielicznych, które obejrzałem dwadzieścia lat temu i pamiętam do dziś. I to połączenie geniuszu i szaleństwa stało się dla mnie niezwykle intrygującym tematem. Jeśli dodać do tego matematykę, od zawsze niezmiernie dla mnie fascynującą i opowieść o miłości, otrzymamy idealny zestaw składników na dobrą historię. Nic więc dziwnego, że od dłuższego czasu nie mogłem się doczekać „Pięknego umysłu”, fabularnej opowieści o losach Johna Forbesa Nasha, matematyka, noblisty (z ekonomii), człowieka chorego na schizofrenię.
„Piękny umysł” prezentuje obszerną historię Johna Nasha (Russell Crowe) od studiów na uniwersytecie w latach 50-tych, aż do otrzymania nagrody Nobla w roku 1994 i jest momentami dość swobodną ekranizacją biografii Nasha autorstwa Sylvii Nasar. Motywem przewodnim filmu staje się choroba matematyka i jego związek z Alicią (Jennifer Connelly), żoną i długoletnią opiekunką.
Film Rona Howarda ma jeden podstawowy atut – rewelacyjną rolę Russella Crowe′a. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że obecnie trudno znaleźć aktora przewyższającego odtwórcę tytułowej roli w „Gladiatorze” (może Edward Norton?). Crowe z roku na rok zachwyca swymi kolejnymi kreacjami – Bud White w „Tajemnicach Los Angeles” Curtisa Hansona, Jeffrey Wigand w „Informatorze” Michaela Manna (nominacja do Oscara), generał Maximus w „Gladiatorze” Ridleya Scotta (Oscar – rola prosta, ale sugestywna i świetnie zagrana). Niebywała jest umiejętność dostosowywania się Crowe′a do grania bardzo różnorodnych postaci – brutalnego policjanta (Tajemnice L.A.), podstarzałego naukowca (Informator), skinheada (Romper Stomper), muskularnego gladiatora, czy wreszcie chorego psychicznie matematyka. Do każdej z tych ról Crowe przygotowywał się niezwykle starannie (np. przytył kilkanaście kilo by grać Wiganda, aby później schudnąć do roli Maximusa) i każda była znakomita. Rola Nasha nie była rolą łatwą (pomimo powszechnego przekonania, że najłatwiej grać postacie chorych psychicznie). Czasem jest to bohater oderwany od świata, żyjący wśród liczb i matematycznych teorii, czasem ten świat opuszczający, aby nawiązać kontakt z kolegami i okazać zainteresowanie kobietom. To bohater oschły, lecz potrafiący ukazać swoje uczucie. Wreszcie Crowe musiał zaprezentować cały przebieg swej choroby – od okresu niezdawania sobie z niej sprawy, poprzez negację, załamanie się, aż do akceptacji faktu i prób ułożenia sobie życia. Udało mu się to znakomicie – oglądaliśmy najlepszą dotąd rolę Russella Crowe′a.
Crowe udowadnia swoją wszechstronność, grając jednocześnie wojownika ninja…
Dzielnie partneruje mu Jennifer Connelly, którą na planie filmowym widzieliśmy już wiele lat wcześniej jako dziewczynkę u boku Davida Bowie w „Labiryncie” (to do niej mówił Bowie „Rób co mówię, a będę twym niewolnikiem”). Alicia najpierw sprytnie adoruje atrakcyjnego choć oschłego wykładowcę, później musi pogodzić się z jego chorobą i znaleźć w sobie siłę, aby zaopiekować się mężem. I to jest ładnie oddane przez Connelly, ale jednak na koniec muszę stwierdzić, że nie zostałem przekonany DLACZEGO Alicia zdecydowała się pozostać przy mężu. Bowiem będzie to rola wyjątkowo niewdzięczna (lata życia z osobą, z którą trudno będzie się często porozumieć), co więcej – niebezpieczna i bez wielkich szans na nagrodę i satysfakcję. Tego nie da się wytłumaczyć po prostu fascynacją, jaką widzimy w filmie.
Bardzo dobrą robotę wykonał Akiva Goldsman, scenarzysta filmu. Znalazł znakomity filmowy sposób na oddanie schizofrenii, tworząc z dramatu psychologicznego momentami trzymający w napięciu film sensacyjny. Udało się również widowiskowo pokazać magię liczb i matematyki. Wreszcie, największa zasługa, poprzez podział choroby na dwie części, film umożliwia najpierw utożsamianie się z bohaterem i oglądanie jego halucynacji z jego punktu widzenia (nie wiedząc, co nimi jest, a co nie), a później pozwala na spojrzenie z zewnątrz i współczucie dla chorego matematyka. Poza tradycyjną hollywoodzką końcówką, mamy w filmie szereg drobnych scenek, rozegranych niezgodnie z przyjętymi w kinie regułami – Nash przegrywa grę z kolegą ze studiów, najlepszy kolega nie okazuje się nim naprawdę, a osoba, którą podejrzewamy o bycie tradycyjnym rywalem, podkładającym kłody niewdzięcznym i zazdrosnym beztalenciem, okazuje się ostatecznie najlepszym przyjacielem. Dobry, bardzo dobry scenariusz. I nie psuje go nawet przesłodzone i typowe zakończenie, wpasowujące się jednak w całościową wymowę filmu.
…dentystę…
Nie można jednakże nie zauważyć, że scenariusz nie ukazuje prawdziwej historii życia Johna Forbesa Nasha, zmieniając ją w wielu punktach (pominięcie nieślubnego dziecka Nasha sprzed małżeństwa z Alicią, rozwodu, inny rodzaj objawów choroby). Ale co z tego? Od kiedy to film fabularny musi pokazywać rzeczy, takimi, jakie są naprawdę? Film powinien wzruszać, intrygować, zaciekawiać, pozostawać w pamięci. A te cechy „Piękny umysł” posiada. Zarzuty o niezgodność z faktami uważam za największy absurd wielu recenzji „Pięknego umysłu”. Choć nie da się ukryć, że pominięto wiele szczegółów z życia Nasha, które dla filmu mogłyby być również interesujące.
I w ten oto sposób przeszliśmy do wad filmu. Być może wynikają one ze wspomnianego przeze mnie faktu, że tematy poruszane przez film są dla mnie bardzo interesujące i nie zadowolę się nie wykorzystaniem ich w pełni. I dlatego uważam „Piękny umysł” za film zbyt krótki. Nie zobaczyłem w nim zależności między geniuszem i szaleństwem. Zbyt mało było fascynującej mnie matematyki. A przede wszystkim – film zbytnio przyspiesza w trzeciej odsłonie. Po akceptacji istnienia choroby i decyzji o pozostaniu razem, raptownie mija kilkanaście lat. Nie zobaczyliśmy najważniejszego – jak Alicia radzi sobie na co dzień z chorobą męża, jak wyglądają zmagania Johna z chorobą, jak przebiega ich uwznioślona w ostatniej scenie miłość, gdy nadchodzą te naprawdę trudne lata. Szkoda.
…oraz okulistę.
„Piękny umysł” otrzymał w tym roku 4 Oscary, w tym najważniejszy – dla najlepszego filmu, oprócz tego dla Jennifer Connelly, dla Goldsmana i za reżyserię dla Rona Howarda (pominięto, o dziwo, rolę Russella Crowe′a, najmocniejszy element filmu – tylko nominacja). W ten sposób Akademia Filmowa uznała „Piękny umysł” za najlepszy film 2001 roku. Nagrodzono więc znów optymistyczną opowieść o sile ludzkiego ducha i miłości – ale opowieść ładnie pokazaną i fenomenalnie zagraną.
A ja nie mam nic przeciwko następnym filmom o szalonych matematykach czy szachistach. Jest coś niezwykle fascynującego przy próbie wejścia do psychiki takiego człowieka, jest coś często dla nas niepojętego w takiej chorobie, ale coś, o co czasem niektórzy z nas potrafią się otrzeć. Inny, nieznany świat, czasami niebezpiecznie bliski.