„Zabierzcie Spielbergowi komputer, zamknijcie na 10 lat w pokoju bez telewizora i wymażcie z jego pamięci pewien film z 1977 roku. Na stołku reżysera zostawcie, bo robi też sporo niezłej roboty. Lucasa z jego poronionymi pomysłami odsuńcie całkowicie”. Niestety, maszyna czasu się zepsuła i rozkaz o tej treści nie dotarł do ekipy kręcącej „Królestwo Kryształowej Czaszki” – najnowsza przygoda Indiany Jonesa daje sporo dobrej zabawy, ale…
Czacha dymi, mózg paruje, czyli bliskie spotkania czwartego stopnia z Indianą Jonesem
[Steven Spielberg „Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki” - recenzja]
„Zabierzcie Spielbergowi komputer, zamknijcie na 10 lat w pokoju bez telewizora i wymażcie z jego pamięci pewien film z 1977 roku. Na stołku reżysera zostawcie, bo robi też sporo niezłej roboty. Lucasa z jego poronionymi pomysłami odsuńcie całkowicie”. Niestety, maszyna czasu się zepsuła i rozkaz o tej treści nie dotarł do ekipy kręcącej „Królestwo Kryształowej Czaszki” – najnowsza przygoda Indiany Jonesa daje sporo dobrej zabawy, ale…
Steven Spielberg
‹Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki›
EKSTRAKT: | 70% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki |
Tytuł oryginalny | Indiana Jones and the Kingdom of the Crystal Skull |
Dystrybutor | Imperial, UIP |
Data premiery | 22 maja 2008 |
Reżyseria | Steven Spielberg |
Zdjęcia | Janusz Kamiński |
Scenariusz | David Koepp |
Obsada | Harrison Ford, Shia LaBeouf, Cate Blanchett, Karen Allen, Ray Winstone, John Hurt, Jim Broadbent, Andrew Divoff, Ernie Reyes Jr. |
Muzyka | John Williams |
Rok produkcji | 2008 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 123 min |
Parametry | Dolby Digital 5.1; format: 1,85:1 |
WWW | Strona |
Gatunek | przygodowy |
EAN | 5903570135439 |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
No właśnie, tych „ale” jest całkiem sporo jak na – nie będzie to chyba przesadą – najbardziej oczekiwany film ostatnich lat. To prawda, zestarzeli się widzowie, zestarzeli się twórcy, zestarzał się Harrison Ford, więc i Indiana musiał się zmienić, nie mówiąc już o psychologicznie oczywistej tendencji do ubarwiania wspomnień (również tych filmowych). Nie zmienia to jednak faktu, że w kilku miejscach Lucas i Spielberg zwyczajnie zawiedli.
Henry Jones Junior powraca po blisko dwóch dekadach i widać to na każdym kroku. On jest pomarszczony i siwy, jego wydział ma nowego dziekana, a rolę czarnych charakterów grają nie naziści, a Sowieci. To właśnie dążenie tych ostatnich do zdobycia broni doskonałej napędza całą fabułę. Oto niejaka doktor pułkownik Irina Spalko poszukuje Kryształowej Czaszki – tajemniczego prekolumbijskiego artefaktu, który ma dawać właścicielowi nadzwyczajną moc kontrolowania umysłów innych ludzi. Rosjanie w całą sprawę wplątują profesora Jonesa (notabene obecnie również pułkownika), jako głównego specjalistę od starożytnych wykopalisk, który zresztą miał już niegdyś do czynienia z podobnym artefaktem. Archeologiem kierują też pobudki osobiste: buntowniczy młodzieniec Mutt Williams prosi Indianę o pomoc w odnalezieniu swojej matki, a przy okazji też profesora Oxleya, znanego odkrywcy, prywatnie bliskiego kolegi Jonesa. Gdzieś w tle przemyka też niejaki Mac – wieloletni partner Indiany z awanturniczych wypraw i z wojska.
Twórcy „Królestwa…” nie bali się więc zmian i tak jak pierwsze trzy części były mocno osadzone w latach 30., tak po czwartej odsłonie cyklu widać, że jesteśmy w latach 50. XX wieku. Efekt jest niestety mieszany. Świetny jest początek filmu, gdy widzimy ścigający się z wojskowym konwojem samochód pełen rozwrzeszczanych dzieciaków – i wóz, i oni, swoim ubiorem, zachowaniem, w jednej chwili, w bajecznie prosty sposób informują: zmieniła się epoka. W ogóle bardzo sprawnie zostały zrobione dekoracje i kostiumy, a sam pomysł wystylizowania Mutta na „greasera” też jest genialny w swej prostocie – dodaje uroku tej postaci i znakomicie koresponduje z jej charakterem.
Bardzo dobrze rozpisano, a Ford lekko i na luzie zagrał postać podstarzałego awanturnika: Indiana, kiedy trzeba, jest słaby i coś mu nie wychodzi, ale też potrafi strzelić z bicza, skoczyć na pędzący samochód i dać w pysk wielkiemu osiłkowi. I co najważniejsze, proporcje są tu zachowane, a brak charakteryzacji – Jones naprawdę wygląda na swoje (i Harrisona Forda!) 60 lat – nie stał się wymówką do zgrywania sztampowych nawiązań „powtarzamy scenę ze starego filmu, z tym, że teraz bohaterowi się nie udaje i jest kupa śmiechu” z obowiązkowym „I’m too old for this”. Wręcz przeciwnie – w tych najważniejszych momentach Indy zdaje się być w szczytowej formie, tak jak zapowiadał Ford w wywiadach: „Jones jest teraz starszy, a więc sprytniejszy”. Dobrze świadczą o tym dwie sceny. W jednej Indiana wpada (dosłownie) do ciężarówki zajmowanej przez dwóch wrogich żołnierzy – cięcie i widać dwóch wypadających z kabiny kaskaderów. Nie trzeba pokazywać, że Indy potrafi wykopać szkopa (tu: ruskiego) z samochodu – my już to wiemy przecież! Innym razem Indiana i Mutt wchodzą do grobowca – narwany młodzik chce pędzić dalej i… Nie, Jones nie musi krzyczeć „Do not touch this!” ani ratować skóry chłopaka, bo ten coś zmalował i zaraz sufit zechce ich zmiażdżyć. Najzwyczajniej w świecie Indy wyciąga rękę i powstrzymuje Mutta: „Stój! Uważaj!”. Tak, Spielberg w kilku miejscach naprawdę pokazał klasę jeśli chodzi o prowadzenie starszego o kilkadziesiąt lat bohatera i wygrywanie nawiązań (oczywiście są też typowe smaczki: wielkiego Rosjanina czeka okrutna śmierć, małe stworzonka są obrzydliwe, a przez chwilę mignie nawet Arka Przymierza).
A teraz dajcie mi tego, który mówił, że 65 lat to za dużo, by być archeologiem!
Niestety, lata 50. to również zupełnie inna mentalność świata otaczającego bohaterów, co zostało w filmie wyraźnie zaznaczone. Prezydentury Trumana i Eisenhowera to w Ameryce epoka trzech rzeczy – a przynajmniej te najlepiej zapisały się w popkulturze – maccartyzmu, bomby atomowej i UFO. I wszystkie, po trzykroć (niestety!), znalazły się w filmie. Najgorsze jest to ostatnie, bo nie tylko napędza całą fabułę, ale i króluje w finale – dość powiedzieć, że tradycji z działaniem sił nadprzyrodzonych stało się zadość, a idiotyczne zakończenie woła o pomstę do nieba. Bomba atomowa pojawia się w całej swej okazałości i jest źródłem sceny tyleż efektywnej, co głupiej. Węszenie w poszukiwaniu komunistów jest za to doskonale zbędne – owszem, może dobrze oddaje ducha epoki, ale jeśli plątać profesora Jonesa w polowania na czarownice, to miło by było go również z tego wyplątać, a nie pozostawiać otwarty wątek. Nie mówiąc już o braku zdecydowania: czy przedstawiać maccartyzm jako zbiorową, niebezpieczną obsesję, czy jako światopogląd mający solidne podstawy; po USA poruszają się bowiem swobodnie nie tylko radzieccy agenci, ale też całe szwadrony mówiących z silnym akcentem żołnierzy…
Jeżdżące po całych Stanach gromady „czerwonych” i ucieczka od wybuchu atomowego poprzez… – nie, nie zdradzę, ale szczęka opada i w sumie wciąż nie wiem, czy śmiać się z tego jak z absurdalnego żartu, czy płakać nad głupotą – to tylko wierzchołek góry lodowej niewinnych głupstewek i wielkich idiotyzmów. Ot, choćby cała początkowa akcja, w którą Rosjanie zaangażowali spore siły, jest zupełnie nierozwiązana, a złowroga Irina praktycznie nie korzysta z tego, co zdobyła. „Autostrady” wykarczowane w dżungli i mieszczuch uczący się od małp latać na lianach to już te drobniejsze głupotki. Jednym słowem, scenariusz czwartej części „Indiany Jonesa” pozostawia sporo do życzenia. I nie chodzi niestety – po raz kolejny, a i nie ostatni, wyrażam tu zawiedzione nadzieje – tylko o preteksty do pokazania zachwycających efektów komputerowych.
Za „Zagubione serca”, „Wydział zabójstw Hollywood” i „Firewalla” właściwie należałoby cię wywieźć na Syberię. Masz szczęście, że Steven i George nadal cię lubią.
Fabuła ogólnie pełna jest niepotrzebnych spowolnień i niepotrzebnych postaci. Marion Ravenwood, choć na jej ustach błąka się miejscami ten sam szelmowski uśmieszek co w „Poszukiwaczach zaginionej arki”, właściwie wcale nie gra – ledwie statystuje, ma kilka linijek tekstu, a jej „kłótnia” z Indym to tylko ledwo słyszalne echo utarczek Jonesa z dawną Marion, o Willie Scott ze „Świątyni Zagłady” nie mówiąc. Nic więc dziwnego, że w tak krótkim czasie, oprócz szybkiej wymiany zdań (w tym jednego ważnego oświadczenia), Karen Allen ma za zadanie tylko przytulać się do Forda. Brak wyrazistej postaci kobiecej dodającej choćby odrobinę pikanterii postaci Indiany to jeden z największych mankamentów filmu.
1) Zupełnie zbędne są też postacie Maca McHale’a i profesora Oxleya, pierwszego znalazcy Czaszki. Właściwie nie popychają akcji do przodu (albo wplątują się w nią w irytujący sposób, tak jak postać Raya Winstona), za to robią sztuczny tłok w finale, przez co przypomina on „rodzinne” poszukiwania w „Skarbie narodów 2”. Zresztą z tą ostatnią serią nowy Indiana ma niestety więcej wspólnego, szczególnie jeśli chodzi o zakończenie.
2) „Królestwo Kryształowej Czaszki” popełnia grzech naśladowania kiepskich pierwowzorów nie tylko w pojedynczych scenach, ale wręcz w konstrukcji całych fragmentów. W drugiej połowie filmu niektóre pomysły i rozwój fabuły są podporządkowane tylko jednemu celowi – wyprowadzeniu z nich coraz to bardziej oszałamiających scen akcji. Pościg podziemną kolejką i lot pontonem z samolotu ze „Świątyni Zagłady” schowały się głęboko w piasek i wstydzą się wyjść, przegrywają bowiem z kretesem nie tylko w trzymaniu w napięciu, ale i w głupocie. Wszyscy chyba pamiętają najnowszego „King Konga” i czym tam skończyło się chwalenie możliwościami komputerów? W czwartej odsłonie przygód Indy’ego też pojawia się w pewnym momencie znużenie, choć na szczęście nie aż na taką skalę.
Elizabeth III: Ostateczna rozgrywka
Oczywiście nowa przygoda ma też momenty dobre, a czasem wręcz znakomite. Kilka sekwencji akcyjnych wgniata w fotel, a te realizowane nie komputerowo, lecz poprzez kaskaderów – jest ich całkiem sporo – budzą dodatkowo podziw. Gdyby co głupsze i zbyt sztuczne powycinać, „Królestwo…” byłoby naprawdę znakomitym filmem akcji. Najlepsze jest jednak to, co dzieje się pomiędzy nimi, czyli fragmenty wolniejsze, w których widać interakcję między Muttem a Indianą. Odwrócenie ról w schemacie „narwany młodzik i jego mądry, ale pierdzielowaty mentor” znanym z „Ostatniej krucjaty” – bo tym razem Indy jest mentorem, a nie uczniem – wypadło bardzo dobrze i przynosi nie tylko kilka fajnych scen, ale i sporą dawkę humoru. Zresztą LaBeouf ma charyzmę, ma dystans do roli, a do tego gra postać dobrze skomponowaną: Mutt nie jest supermanem, a jego bezrefleksyjny styl bycia przynosi częściej problemy niż autentyczną pomoc. Trochę szkoda, że scenariusz usuwa Indianę w cień, ale Fordowi znaleziono bardzo dobrego następcę.
W tym wieku zaczynam rozumieć Marcusa... Halo, czy ktoś tu mówi po angielsku? Albo w starożytnej grece?
To niestety wszystko – zalety „Królestwa Kryształowej Czaszki” (dość oczywiste w kontekście poprzednich filmów) dają się streścić w kilku zdaniach. O ile początkowe kilkanaście minut filmu, pomijając bzdurność pomysłu, to znakomita zabawa zaostrzająca apetyt na więcej, o tyle im dalej, tym rzadsze są dobre sceny. Ze środka wieje nudą, kulminacja jest zbyt długa i przynosi tyle samo wrażeń co znużenia przesadą, a zakończenie każe postawić pytanie: „dlaczego podmienili ostatnią rolkę na zupełnie inny film?”. Nie mówiąc już o tym, że po okrutnym zmasakrowaniu gatunku przez „Tomb Raidery” i inne „Skarby narodów” sama koncepcja sprytnego naukowca zdobywającego w egzotycznej scenerii superważny artefakt zmieniający losy świata zdaje się być już wyświechtana. Co nie znaczy, że film przygodowy uratuje wpakowanie do niego UFO…
Scena z epilogu z toczącym się na wietrze kapeluszem i pokazanie, kto go podnosi, poprawiła mi humor i kazała przymknąć oko na wiele niedociągnięć „Królestwa…”. Jeszcze więcej bym wybaczył, może nawet „kupiłbym” ten film, gdybym choć raz usłyszał porządnie zagrany temat przewodni – a ten brzdąka tylko w formie złagodzonej albo zmienionej, właściwie ani razu nie wchodzi z wykopem jak kiedyś – w kulminacyjnych scenach akcji. A tak? Niby jest kilka fajnych nawiązań do klasycznej trylogii, sporo niezłego humoru, kilka prześwietnych scen akcji, ale… Coś tam gdzieś gra – słyszę dzwon, ale nie wiem, gdzie on. I nie wiem, gdzie uleciała spora część magii Wielkiej Przygody.
P.S. Czytelnikowi należą się zapewne wyjaśnienia odnośnie oceny: marzyłem o dawnym Indianie, spodziewałem się chłamu, a dostałem coś pośrodku. Taki też jest i ekstrakt: zdecydowanie nie jest to dno, film jest na pewno lepszy od większości hollywoodzkich blockbusterów, ale do trzech pierwszych części pozostał jeszcze spory dystans. I tak samo grupa docelowa: laicy nieznający poprzednich części, ale liczący na dobry film, będą zadowoleni, choć nie zachwyceni (kilka wad jest niezależnych od tego, czy to film o Indym, czy nie), zagorzali fani będą często zgrzytać zębami, lecz docenią niektóre nawiązania. Poza tym pewnie i tak nie będą umieli się długo gniewać – na tym polega bezwarunkowa miłość. Zresztą, nawet mnie w trakcie pisania tego tekstu ocena podskoczyła o 10%, a mam dziwne przeczucie, że z czasem będę do tego filmu wracał, podobnie jak do poprzednich – taka magia Indiany Jonesa, nawet jeśli w „Królestwie…” jest jej tylko śladowa ilość.
1) Tylko nie mówcie, że za stary – skoro może biegać, skakać i boksować, to i do miłostek nie powinien stracić zapału. Jego ojciec w „Ostatniej krucjacie” nie stracił mimo większej liczby krzyżyków na karku.