Westerny zdecydowanej większości młodych widzów kojarzą się wyłącznie z amerykańską i włoską (czy też raczej włosko-hiszpańską) kinematografią. Często nie mają oni świadomości tego, że podobne filmy kręcono również okazjonalnie w krajach demokracji ludowej, między innymi w NRD, Jugosławii, Polsce oraz Związku Radzieckim. Rosjanom zdarza się zresztą po dziś dzień sięgać po ten gatunek filmowy. Przykład? Jeszcze gorący film Olega Fomina – „Gospoda oficery: Spasitie imperatora”.
East Side Story: Eastern z bolszewikami w tle
[Oleg Fomin „Gospoda ofitsery: Spasti imperatora” - recenzja]
Westerny zdecydowanej większości młodych widzów kojarzą się wyłącznie z amerykańską i włoską (czy też raczej włosko-hiszpańską) kinematografią. Często nie mają oni świadomości tego, że podobne filmy kręcono również okazjonalnie w krajach demokracji ludowej, między innymi w NRD, Jugosławii, Polsce oraz Związku Radzieckim. Rosjanom zdarza się zresztą po dziś dzień sięgać po ten gatunek filmowy. Przykład? Jeszcze gorący film Olega Fomina – „Gospoda oficery: Spasitie imperatora”.
Oleg Fomin
‹Gospoda ofitsery: Spasti imperatora›
Western to niezwykle wdzięczny gatunek filmowy, mogący połączyć w sobie nie tylko elementy kina sensacyjnego i przygodowego, ale również psychologicznego i melodramatu. Przez lata wydawało się, że ten amerykański wynalazek nie jest w stanie zaistnieć poza Stanami Zjednoczonymi. Jednak w połowie lat 60. XX wieku włoski reżyser Sergio Leone nakręcił kilka obrazów, które – ochrzczone mianem spaghetti westernów – przeszły do historii kina, udanie odświeżając nieco już zatęchłą formułę opowieści z Dzikiego Zachodu. Kiedy okazało się, że niezłe filmy potrafią kręcić w hiszpańskich plenerach włoscy reżyserzy (co prawda, przynajmniej początkowo, z udziałem amerykańskich aktorów), o western upomniały się również inne kinematografie. W bloku wschodnim najbardziej klasyczne filmy, z kowbojami i Indianami w rolach głównych, powstawały w NRD; między innymi z udziałem pamiętnego Serba Gojko Mitica oraz… Leona Niemczyka, którego facjata idealnie wpisywała się w schemat westernowego czarnego charakteru. Nieśmiałe próby czynili Polacy, którzy jednak dziewiętnastowieczny Dziki Zachód zastąpili powojennymi Ziemiami Odzyskanymi (jak w „Prawie i pięści” Jerzego Hoffmana i Edwarda Skórzewskiego z 1964 oraz w „Południku zero” Waldemara Podgórskiego z 1970 roku) bądź Bieszczadami (vide „Rancho Texas” Wadima Berestowskiego z 1958 i „Wilcze echa” Aleksandra Ścibora-Rylskiego z 1968 roku). Szwarccharakterami, których należało zresocjalizować, stawali się wówczas najczęściej szabrownicy. Okazjonalnie westernowy charakter nadawano również filmom wojennym, przedstawiającym bohaterską walkę polskich partyzantów z hitlerowskim okupantem lub – ponownie na bieszczadzkich połoninach – z banderowcami z UPA (tak było np. w „Zerwanym moście” z 1962 i w „Barwach walki” Jerzego Passendorfera z 1964 roku).
Najlepsze easterny – tak bowiem, nieco pogardliwie, zwykło się określać obrazy kręcone w krajach demokracji ludowej – powstały jednak w Związku Radzieckim. Mając za tło wojnę domową pomiędzy „białymi” a „czerwonymi”, służyły przede wszystkim sankcjonowaniu bolszewickiej władzy. Ich bohaterami byli najczęściej czerwoni komisarze, bohatersko walczący, niekiedy nawet – jak przystało na western z prawdziwego zdarzenia – w pojedynkę, z carską reakcją. Z całej masy podobnych (po)tworów filmowych warto wspomnieć przynajmniej dwa, zdecydowanie wybijające się ponad przeciętność i po dziś dzień broniące się walorami artystycznymi. To „Białe słońce pustyni” (1969) Władimira Motyla oraz „Swój wśród obcych, obcy wśród swoich” (1974) Nikity Michałkowa, który nigdy nie ukrywał, że kręcąc swój pełnometrażowy debiut bezpośrednio inspirował się „Dobrym, złym i brzydkim” Sergia Leone. Po upadku Związku Radzieckiego tematyka wojny domowej zeszła na nieco dalszy plan, ale – jak się okazało – nie na długo. W kwietniu 2008 roku miał bowiem swoją premierę film „Gospoda oficery: Spasitie imperatora”, autorstwa aktora, reżysera i scenarzysty Olega Fomina. Choć jego akcja rozgrywa się w ogarniętej wojną domową Rosji, nie można mieć najmniejszych wątpliwości, że mamy do czynienia z typowym easternem, na dodatek pełnymi garściami czerpiącym z dorobku spaghetti westernów. Cytatów z „Trylogii dolara” Leone czy też „Django” Sergia Corbucciego jest tu aż nadto. I podobnie jak w tamtych filmach, w rosyjskim dziele także nie brakuje świetnej zabawy, tym bardziej, że całość została przedstawiona z typowym dla gatunku przymrużeniem oka.
Akcja obrazu Fomina rozgrywa się latem 1918 roku. Krwawa wojna domowa pustoszy nie tylko europejską część Rosji, ale dociera również na tereny zachodniej Syberii. Dzięki korpusowi czechosłowackiemu, który opowiedział się przeciwko bolszewikom i podjął współpracę z białogwardzistami, obszary te dostały się pod kontrolę dawnych carskich generałów. Los zrządził, że w tym samym czasie były imperator Mikołaj II Romanow, wraz z całą rodziną, przewieziony został z Tobolska do Jekaterynburga, gdzie uwięziono go w domu należącym do kupca – a według innych źródeł inżyniera – Nikołaja Ipatiewa. Informacja o miejscu odosobnienia cara dotarła do przebywającego w Omsku admirała Aleksandra Kołczaka, który zastanawiał się nawet nad próbą marszu na Jekaterynburg, aby uwolnić Romanowów. Działania podjęto jednak zbyt późno i w efekcie nic z tego nie wyszło – Mikołaj II i jego najbliżsi zostali w nocy z 16 na 17 lipca 1918 roku w bestialski sposób zamordowani. Zgodnie jednak z krążąca po Rosji już w latach 20. ubiegłego wieku legendą, białogwardziści mieli wysłać nawet parędziesiąt kilkuosobowych oddziałów specjalnych, których celem było oswobodzenie cara.
Film „Gospoda oficery” opowiada w pełni fikcyjną historię jednego z nich. Jego dowódcą zostaje mianowany przez „białego” podpułkownika Aleksieja Griszyna-Ałmazowa (późniejszego generała-majora, który jest postacią historyczną) sztabskapitan Andriej Dawydow. Żołnierz to waleczny i doświadczony, mający za sobą między innymi trudną służbę w Mandżurii. W ekspresowym tempie kompletuje on oddział, do którego ściąga podobnych sobie awanturników, którzy z niejednego pieca chleb jedli i niejeden raz stali ze śmiercią twarzą w twarz. Znajdzie się w nim miejsce dla mających osobiste porachunki z „czerwonymi” Kozaków Niejasnych (syna i ojca), jak i pochodzącego z Wileńszczyzny inżyniera Łozińskiego, specjalisty od materiałów wybuchowych. Trafi doń stary frontowy druh Dawydowa, kapitan Wasniecow, i dosłownie wyciągnięty spod luf plutonu egzekucyjnego podporucznik Ljubowin, który zasłużył na karę śmierci, rozprawiając się w pojedynku z oficerami znęcającymi się nad prostytutkami. Ta doborowa kompania ruszy w śmiertelną misję po to, by ocalić głowę ostatniego cara Rosji. Przygód czeka ich co niemiara, tym bardziej, że po piętach będzie im deptać przez cały czas bolszewicki oddział psychopatycznego komisarza Wejtiksa i będącego jego prawą ręką marynarza Pankratiewa. Pójdą oni za grupą białogwardzistów jak po sznurku, prowadzeni przez zdrajcę znajdującego się wewnątrz oddziału Dawydowa. Jakby tego było mało, do gry włączy się jeszcze trzecia siła – lokalny watażka Krasowski, stylizowany nieco na pułkownika Kurtza z „Czasu apokalipsy”.
Historii z filmu Fomina uczyć się nikt nie powinien, ale rozrywkę proponuje on przednią. Co rusz dochodzi do strzelanin, a trup pada niezwykle gęsto. Sceny batalistyczne nie zapierają może tchu w piersiach, ale na pewno nie powstydziłaby się ich żadna amerykańska produkcja. Scenarzysta i reżyser nie zapomnieli o ani jednym elemencie składającym się na przykładną opowieść z Dzikiego Zachodu. Mamy więc niezwykle wyrazistych bohaterów, z którymi utożsamiamy się i którym kibicujemy od pierwszych sekund opowieści; mamy pościgi, pojedynki, spektakularne wybuchy, wreszcie szturmowanie pociągu. Nie zabrakło również wątku miłosnego, choć przyznać trzeba, że potraktowany on został czysto pretekstowo – pojawił się zaś zapewne tylko po to, aby na ekranie w tym niemal w stu procentach aktorsko męskim filmie mogła zaistnieć przynajmniej jedna piękna kobieta. Owszem, opowiedziana przez Fomina historia jest miejscami piekielnie schematyczna, ale z jakąż przyjemnością się to ogląda! Akcja pędzi na złamanie karku, dosłownie nie ma nawet chwili wytchnienia. Niektórzy z bohaterów giną zaledwie po kilku minutach, ale sceny ich śmierci przedstawione są w taki sposób, że żałujemy ich tak bardzo, jakby towarzyszyli nam od wielu godzin. Mimo że mniej więcej od połowy intuicyjnie przeczuwamy, do czego wszystko zmierza i jaka będzie puenta – końcówka wcale nie rozczarowuje. Ot, magia westernu, prostej męskiej opowieści o przyjaźni i zdradzie, bohaterstwie i tchórzostwie, miłości i nienawiści. Oczywiście, w tym filmie wszystko jest umowne, ale gdy wiemy o tym i to akceptujemy – w niczym nie przeszkadza nam to w zabawie.
Cytatów z klasyki jest w filmie Fomina sporo. Poza wspomnianymi już wyżej „Trylogią dolara” i „Django”, znajdziemy w nim także odniesienia do „Garści dynamitu”, „Parszywej dwunastki”, „Jądra ciemności” (względnie „Czasu apokalipsy”) czy też wielokrotnie przenoszonej na ekran opowieści o kurierze carskim Michale Strogowie. Aktorzy, co widać na ekranie, czuli się w tej dość luźnej konwencji całkiem nieźle. Inna sprawa, że reżyserowi udało się zaprosić na plan doborową ekipę. Starego Kozaka Frołana Niejasnego zagrał Siergiej Batałow (znany m.in. z ekranizacji „Bohatera naszych czasów” Michała Lermontowa i ubiegłorocznej serialowej wersji „Braci Karamazow” Fiodora Dostojewskiego), w postać podporucznika Ljubowina wcielił się natomiast Marat Baszarow (którego można podziwiać w dwóch obrazach Władimira Chotinienki:
„72 metry” i
„1612”), z kolei filmowi komisarz Wejtiks (Anatolij Biełyj) i młody Kozak Siemion Niejasny (Stanisław Dużnikow) spotkali się wcześniej, pracując przy obu częściach
„Paragrafu 78”. Najbardziej utytułowaną postacią z całej ekipy był jednak Oleg Fomin (odpowiedzialny m.in. za cieszące się w Rosji sporą popularnością seriale „Mołodoj wołkodaw” oraz „Afganskij prizrak”), który nie tylko wyreżyserował film, ale na dodatek zarezerwował dla siebie główną rolę sztabskapitana Dawydowa. I, niestety, na tle innych wypadł blado. Widać wyraźnie, że w konwencji bliskiej kina akcji Fomin jako aktor nie czuje się najlepiej. Wszelkie niezadowolenie znika jednak w momencie pojawienia się napisów końcowych, gdy rozlega się śpiewana przez lidera Lube (ulubionej grupy rockowej eksprezydenta Władimira Putina), Nikołaja Rastorgujewa, pieśń o wielce wymownym tytule „Russkim gierojam poswjaszczajetsja”. Aż ciarki po plecach przechodzą!