„Wojny klonów” zasłużyły sobie na historyczne miano pierwszego filmu z cyklu „Gwiezdnych wojen”, na który nie czekano z niecierpliwością. To też pierwszy film z tego cyklu, którego wynik finansowy był co najwyżej średni. Czy jest więc coś, co z tej pełnometrażowej animacji fan sagi Lucasa może dla siebie wynieść?
Konrad Wągrowski
Wojny klonów: Premiera z dawna nieoczekiwana
[Dave Filoni „Gwiezdne Wojny: Wojny Klonów” - recenzja]
„Wojny klonów” zasłużyły sobie na historyczne miano pierwszego filmu z cyklu „Gwiezdnych wojen”, na który nie czekano z niecierpliwością. To też pierwszy film z tego cyklu, którego wynik finansowy był co najwyżej średni. Czy jest więc coś, co z tej pełnometrażowej animacji fan sagi Lucasa może dla siebie wynieść?
Dave Filoni
‹Gwiezdne Wojny: Wojny Klonów›
Zaskoczenie – głównym efektem seansu „Wojen klonów” były nie jakieś konkretne wrażenia z seansu, lecz to, że zdałem sobie wreszcie sprawę z kolejnej ogromnej różnicy między starą a nową trylogią, czy też zrozumiałem, że jest jeszcze jeden powód, dla którego Epizody I-III nie mogą się równać z IV-VI.
Chodzi o Imperium. A właściwie nie konkretnie o Imperium, tylko o tych Złych. O to, jak naprawdę są źli i straszni.
Pamiętacie początek „Gwiezdnych wojen”? Oglądamy przecież praktycznie masakrę załogi statku księżniczki Lei. Masakrę zresztą przypieczętowaną bezwzględnym zamordowaniem jeńca przez Dartha Vadera. Jakkolwiek by więc nam nie spowszedniały obecnie mundury imperialnych szturmowców, wtedy jednak musiały budzić pewien respekt. Pamiętacie Hoth? Przecież tam armia imperialna miażdży bazę rebeliancką przy niewielkich stratach własnych (dwa AT-AT).
Imperium budziło strach.
Co natomiast dostajemy w epizodach I-III jako siły nieprzyjacielskie (czy to na usługach Federacji Handlowej, czy hrabiego Dooku)? Armię robotów. Robotów, które swym wyglądem przypominają produkty firmy Matell, które sprawiają wrażenie, jakby miały przewracać się od podmuchu. I w rzeczywistości są unicestwiane setkami. Moje główne pytanie brzmiało – o co ta wojna? Przecież Obi-Wan i Anakin mogliby we dwóch rzucić się na te nieszczęsne roboty i mieczami wykosić je wszystkie za cenę lekkiej zadyszki.
Nie, stanowczo siły zbrojne Strony Złej w epizodach I-III żadnego strachu ani respektu nie budzą.
Dlaczego tak się stało? Wyjaśnienie jest chyba proste. Jak wiadomo, „Mroczne widmo” było skierowane głównie do bardzo młodego widza. Lucas zapewne musiał się czuć źle z tym, że jego pozytywni bohaterowie zabijają innych ludzi (bo szturmowcy, choć twarzy nie pokazywali, ludźmi byli bez żadnej wątpliwości). Z odrywaniem rączek, nóżek i główek robotom nie było natomiast problemu. I tak już zostało. I dlatego też działania wojenne w nowej trylogii emocji wielkich nie budzą.

Do jasnej cholery, według scenariusza tu miał być słaby punkt tej stacji kosmicznej!
I to właśnie jest pierwszy problem animowanych „Wojen klonów”. W końcu, jak sama nazwa wskazuje, wojen w „Wojnach” musi być dużo, i jest. Pod względem ilości scen militarnych ta produkcja bije inne na głowę. Tyle tylko, że te sceny nie budzą żadnych emocji. Wróg nie wyglądał na strasznego (nasza sympatia jest oczywiście po stronie armii klonów, usłużnie zapominamy, że już wkrótce staną się odpowiedzialni za eksterminację i bezwzględne egzekucje prawie całego Zakonu Jedi). Na dodatek, aby było jeszcze bardziej lajtowo, roboty armii separatystów mają być tu comic relief, recytując niby-to-śmieszne dialogi. Wroga armia jako comic relief? Tego chyba jeszcze nie było.
Można było jakoś temu zaradzić, na przykład pokazując skuteczność tego wojska w walce (czego przecież w filmach aktorskich też nigdy nie zobaczyliśmy, może z wyjątkiem bitwy z prymitywnymi Gunganami). Ale i tu jest słabo. Uważnie wpatrując się w ekran, naliczyłem całe dwa klony okazujące objawy trafienia z blastera. Skuteczność zaiste szokująca. Szturmowcy może również mieli celowniki wyregulowane niczym nasi futboliści na Euro 2008, ale jednak jakoś tę bitwę na Hoth wygrali.

Yoda wyglądał niewyraźnie – jesienny okres sprzyjał przeziębieniom.
Drugi wielki problem „Wojen klonów” to niestety główny zarys fabuły. Nie przeszkadza mi specjalnie to, o czym trąbią wszystkie fanowskie serwisy – że film nie jest spójny z innymi częściami czy „Rozszerzonym Wszechświatem” – nie jestem najwyraźniej aż tak wielkim fanem, by śledzić każdy drobiazg. Nie przejmuję się tym, że nagle Yoda zmienia zdanie co do Anakina i pozwala mu mieć własnego padawana. Niby jest to mocno sprzeczne z tym, co mówił wcześniej mistrz, ale ostatecznie, skoro tylko krowa nie zmienia poglądów, to zawsze może je zmienić zielony pomarszczony osobnik z wielkimi uszami i dziwną gramatyką.
Ale scenariusz jest po prostu słaby. Zamiast skoncentrować się na działaniach wojennych armii Republiki kontra siły separatystów, wprowadzono do filmu wątek porwanego syna Jabby. Pierwsze pytanie – i co, mamy przejmować się jego losem? Ja rozumiem, że ambicją twórców było pokazanie, że Huciątko może być słodkim bobasem, ale pamiętajmy, że mówimy o synu stwora, który jest największą szumowiną galaktyki, będzie bezwzględnie skazywał na śmierć naszych bohaterów i który zostanie uduszony łańcuchem tak, że aż wielki jęzor wywali na wierzch. Czyli ten słodki śmierdzący bobas zostanie osierocony za pośrednictwem córki człowieka, który mu teraz pomaga. I przez to jakoś odczuwam zgrzyt, patrząc teraz na łzawe spotkanie ojca i syna.

Mało znanym hobby Obi-Wana było modelarstwo. Nawet w swoim statku trzymał kilka sklejonych ostatnio zabawek.
W ogóle z tym Jabbą mamy większy problem. On ma rządzić nieformalnie połową Galaktyki (no, niech będzie, że Odległymi Rubieżami), a w filmie wychodzi na kompletnego kretyna. Wierzy w każde słowo, które mu się powie, daje się nabierać na najprostsze sztuczki, nie weryfikuje pozyskanych informacji. Jak powiedział w „Kilerze” Władysław Komar, to jest jakaś popierdółka, a nie gangster. Ja rozumiem, że scenariusz tu powstał też pod młodego widza i musi być prosty, ale jednak – litości. Groteskową postać Ziro, wuja Jabby, litościwie przemilczę.
Docieramy wreszcie do głównego psychologicznego wątku filmu – relacji Anakin-Ahsoka. To ma potencjał. Anakin nigdy nie był za nikogo odpowiedzialny, więc musi to być dla niego wyzwanie, a dla twórców szansa na psychologiczne pogłębienie tej postaci (w końcu najważniejszej dla całej Sagi). Nowa sympatyczna postać kobieca też nie zawadzi (zwłaszcza w kontekście związku z Amidalą). Niestety, ten wątek, choć nie można go nazwać porażką, również nieco rozczarowuje. Całość zostaje sprowadzona do „przełamujemy lody i uczymy się do siebie zaufania” i w sumie wygląda jak zaledwie zapowiedź czegoś większego w przyszłości (w serialu?). Ja osobiście żałuję, że powtórzył się casus Lando Calrissiana z „Powrotu Jedi” i ponownie nie wykorzystano szansy na bardzo prosty i skuteczny emocjonalny chwyt, który mógłby ten film wznieść o kilka poziomów wyżej. Ale skoro film ma być tylko (zapewne) pilotem jakiejś telewizyjnej kontynuacji, trudno oczekiwać decydujących rozstrzygnięć.

Nie ma jak latarka o żarówce dużej mocy, gdy szuka się drogi po zmroku.
Czy są więc jakieś zalety „Wojen klonów”? Cóż, nie nudzą, czego po latach nie da się powiedzieć choćby o „Mrocznym widmie”. Rzeczywiście cały czas coś się dzieje, akcja rozwija się szybko, jak zwykle w filmie z gwiezdnowojennego cyklu w kilku równoległych wątkach. Scenografia jest solidnie przepracowana, technologia GW nie odbiega od tego, co mogliśmy obserwować w innych filmach. Nieco inaczej jest oczywiście z postaciami – ich wizerunek jest czymś pośrednim między projektami postaci z serialu Tartakowskiego a oryginalnymi aktorami z nowej trylogii. Szkoda, że mało aktorów zdecydowało się na podłożenie głosu (Samuel L. Jackson, Christopher Lee i oczywiście Anthony Daniels), ale w kontekście dubbingu w Polsce i tak nie ma to żadnego znaczenia. Sama animacja nie powala – postacie poruszają się niezbyt płynnie, w roku 2008 chyba od Lucasa należałoby oczekiwać lepszej jakości.
Ale miało być o pozytywach. Jeden jest niepodważalny. Krótka scena wymiany spojrzeń między Anakinem i Amidalą bije na głowę całe te mdłe wątki romantyczne z „Ataku klonów” i „Zemsty Sithów”. Chyba Lucas nie brał w tym udziału, bo trudno mi uwierzyć, że potrafiłby tak ładnie ukazać moment miłosnego porozumienia.
Na koniec wypadałoby zapytać, co właściwie ten film wnosi do całości. Do Opowieści o Upadku i Odrodzeniu Republiki, do Historii Tego, Który Miał Przywrócić Równowagę Mocy. Problem w tym, że… właściwie nic. Tej historii mogłoby w sumie nie być – nie wnosi nic do portretu psychologicznego Anakina i nie dodaje informacji o przyczynach jego przemiany. Nie wnosi nic do militarnej historii wojny klonów. Nie determinuje losów żadnej z ważnych postaci Sagi. Nie poszerza zbytnio wiedzy o wszechświecie „Gwiezdnych wojen”. Ot, po prostu taka historyjka.
Poza tym, co to za „Gwiezdne wojny”, w których nikt nie ma żadnych złych przeczuć?
