„Ten, który gasi światło” to mroczny psychologiczny thriller debiutującego w roli reżysera Andrieja Libensona. Rozgrywająca się w okolicach Petersburga i w samym mieście Piotra Wielkiego opowieść o seryjnym mordercy przywodzi na myśl najlepsze dzieła gatunku – „Milczenie owiec” i „Siedem”. Niestety, poziomem nie dorównuje obrazom Jonathana Demme’a i Davida Finchera. Ma jednak, jak i one, niepowtarzalny klimat, który przynajmniej częściowo rekompensuje niedostatki scenariusza.
East Side Story: Nie wierz nigdy mężczyźnie
[Andriej Libenson „Ten, który gasi światło” - recenzja]
„Ten, który gasi światło” to mroczny psychologiczny thriller debiutującego w roli reżysera Andrieja Libensona. Rozgrywająca się w okolicach Petersburga i w samym mieście Piotra Wielkiego opowieść o seryjnym mordercy przywodzi na myśl najlepsze dzieła gatunku – „Milczenie owiec” i „Siedem”. Niestety, poziomem nie dorównuje obrazom Jonathana Demme’a i Davida Finchera. Ma jednak, jak i one, niepowtarzalny klimat, który przynajmniej częściowo rekompensuje niedostatki scenariusza.
Andriej Libenson
‹Ten, który gasi światło›
EKSTRAKT: | 60% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Ten, który gasi światło |
Tytuł oryginalny | Тот, кто гасит свет |
Reżyseria | Andriej Libenson |
Zdjęcia | Siergiej Maczylski |
Scenariusz | Andriej Libenson |
Obsada | Aleksiej Guskow, Aleksiej Gorbunow, Artur Smoljaninow, Jurij Ickow, Aleksiej Smoljakow, Jekatierina Riednikowa, Jekatierina Wilkowa, Siergiej Garmasz |
Rok produkcji | 2008 |
Kraj produkcji | Rosja |
Gatunek | thriller |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
W Rosji każdego roku kręci się całkiem sporo filmów i seriali sensacyjnych. Niekiedy można nawet odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z nadprodukcją w dziedzinie kina akcji. Co jednocześnie rodzi żal, że tak niewielu rosyjskich twórców sięga po klasyczne psychologiczne dreszczowce. Tendencję tę postanowił ostatnio przełamać Andriej Libenson, urodzony jeszcze w radzieckim Leningradzie trzydziestotrzylatek, absolwent petersburskiego Państwowego Uniwersytetu Kina i Telewizji. Namówiony przez producenta – ale także scenarzystę, aktora i reżysera w jednym – Dmitrija Mieschijewa (znanego przede wszystkim z dramatu wojennego „Swoi”), postanowił przenieść na ekran opowiadanie Olega Osipowa „Gosudar”. Pierwotnie obaj panowie zaplanowali nakręcenie niskobudżetowego filmu telewizyjnego, gdy jednak Mieschijew zapoznał się z pierwszą wersją scenariusza autorstwa Libensona, postanowił zaryzykować. Wykroił kilkakrotnie większy budżet i zdecydował, że powinien powstać obraz kinowy. Prace nad scenariuszem trwały niemal rok, dopiero jego dziewiąta wersja usatysfakcjonowała i producentów (poza Mieschijewem byli nimi jeszcze Siergiej Mielkumow i Siergiej Szumakow), i przyszłego reżysera. Jak się jednak okazało, po tak licznych przeróbkach niewiele, poza głównymi postaciami, pozostało z oryginalnego tekstu Osipowa. Postanowiono więc zmienić tytuł filmu – najpierw na „Środę strachu”, a ostatecznie na „Tego, który gasi światło”. Co ciekawe, jego pomysłodawcą był autor zdjęć Siergiej Maczylski.
Libenson, choć obraz ten jest jego debiutem reżyserskim, ma już niemałe doświadczenie w branży filmowej. Po kilku latach terminowania w agencji reklamowej i współpracy – w roli asystenta – z Walerijem Ogorodnikowem (przy „Baraku” z 1999 oraz „Krasnom niebie. Cziornym sniegu” z 2005 roku) powierzono mu napisanie scenariuszy do serialu obyczajowego „Ja wsjo rieszu sama” (2004) oraz kinowego młodzieżowego filmu akcji Olega Fiesienki „Stritrejsery” („Streetracers”). Dla Libensona jednak najważniejszym wyzwaniem była oczywiście realizacja w pełni własnego projektu. Co nie obyło się zresztą bez przykrych przygód. Akcja „Tego, który gasi światło” rozgrywa się bowiem zimą. Kiedy rozpoczynano zdjęcia, pogoda sprzyjała ekipie – na dworze leżał śnieg, a temperatura spadła do prawie trzydziestu stopni Celsjusza poniżej zera. Niestety, w ciągu kilku kolejnych dni nastąpiło gwałtowne ocieplenie, śnieg natychmiast stopniał, a lód na jeziorze, na którym kręcono kilka kluczowych scen, zaczął niebezpiecznie pękać. W efekcie trzeba było wstrzymać prace, a w wolnym czasie modlić się, aby w najbliższych dniach powróciła legendarna rosyjska zima. Mimo tych nieprzewidzianych zdarzeń, film ukończono w terminie i na początku października 2008 roku mogła odbyć się uroczysta premiera.
Głównym bohaterem obrazu jest kapitan petersburskiej milicji Piotr Mojsiejew. Prowadzi on właśnie śledztwo w sprawie serii tajemniczych morderstw, których ofiarami padają małe dziewczynki. Wszystkie są blondynkami, nie mają mniej niż osiem i więcej niż dwanaście lat. Wszystkie zostały uduszone, a po śmierci morderca odrąbał im dłonie. Każda z tych zbrodni dokonana została w środę, tydzień po tygodniu. Niestety, ofiar nic nie łączy, w miejscach przestępstw nie znaleziono też żadnych śladów. W efekcie śledztwo utknęło w martwym punkcie. Jedyne, na co w takim przypadku może liczyć Mojsiejew, to – o, ironio! – kolejne zabójstwo i nadzieja, że psychopatyczny zbrodniarz popełni wreszcie jakiś błąd. Czasu nie ma jednak zbyt dużo. Z jednej strony miastu grozi panika, z drugiej – kapitan jest pod obstrzałem pięknej, ale i bezwzględnej pani prokurator Kostrowej. Kiedy dochodzi do kolejnego mordu, w pierwszej chwili wydaje się, że karta wreszcie się odwróciła. W pobliżu miejsca zbrodni zostaje bowiem zatrzymany niejaki Siergiej Zasławski – wszystkie okoliczności wskazują na to, że dziewięcioletnią Katię zabił właśnie on.
W czasie przesłuchania okazuje się jednak, że jest zdecydowanie zbyt wcześnie, aby odtrąbić sukces. Pragnący sławy za wszelką cenę – choćby miała to być wątpliwa sława seryjnego zabójcy – mężczyzna nie mógł popełnić wcześniejszych morderstw. Mimo wszystko Mojsiejew trafia wreszcie na długo poszukiwany ślad. Zasławski zainspirował się bowiem prawdziwym zbrodniarzem, którego przypadkowo nakrył na zabójstwie jednej z dziewczynek. Od niego też dowiedział się, jak mordować. Problem polega jednak na tym, że zatrzymany mężczyzna nie jest w stanie opisać swego „nauczyciela” – na miejscu zbrodni było po prostu zbyt ciemno. W takich okolicznościach prokurator Kostrowa, niezadowolona z braku postępów w tropieniu mordercy dziewczynek, postanawia rzucić Mojsiejewa na pożarcie opinii publicznej. Odsunięty od śledztwa kapitan jednak nie rezygnuje. Dowiedziawszy się, że kilka tygodni wcześniej w prowincjonalnym Swietłogorsku popełniono podobną zbrodnię, wyjeżdża z Petersburga, aby na własną rękę na miejscu zbadać sprawę. Podejrzewa bowiem, że może ona mieć coś wspólnego z prowadzonym przezeń dochodzeniem. Nie jest jednak w stanie przewidzieć, że tym samym wejdzie na niezwykle grząski grunt. Wrogo przyjmują go zarówno miejscowi milicjanci, jak i ojciec zamordowanej Maszy. Wszyscy też zdają się coś przed Mojsiejewem ukrywać. Prowincjonalne miasteczko, w którym czas, zdaje się, zatrzymał się w miejscu, okazuje się w rzeczywistości kłębowiskiem żmij.
Scenariusz nie jest wprawdzie zbyt odkrywczy, ale do samego końca trzyma we względnym napięciu. Libenson stara się mylić tropy i co rusz rzucać podejrzenie na inną osobę. Robi to jednak w sposób zbyt oczywisty. Widz szybko bowiem zdaje sobie sprawę, że – zgodnie z logiką gatunku – wszyscy, którzy w trakcie śledztwa znajdą się na celowniku dzielnego kapitana, w ostatecznym rachunku muszą okazać się niewinni. Im bliżej końca, grono podejrzanych znacznie się więc kurczy i w efekcie, kiedy już dochodzi do rozwiązania zagadki, trudno mówić o jakimkolwiek zaskoczeniu. Filmowi brakuje także oddechu. Akcja rwie do przodu jak koń wyścigowy, co potęguje jeszcze uczucie nierzeczywistości. Niekiedy scenarzysta idzie też zdecydowanie na skróty. Zamiast zadbać o logiczny, przyczynowo-skutkowy ciąg zdarzeń, traktuje swoich bohaterów jak pionki na szachownicy – dowolnie przesuwa ich z miejsca na miejsce, akurat tam, gdzie mogą mu się najbardziej przydać. Pytania typu: „Skąd się tam tak nagle wzięli?” – pozostają oczywiście bez satysfakcjonującej odpowiedzi. Denerwujący bywa również rwany montaż filmu. Pal licho, gdy ma to miejsce w scenach bardzo dynamicznych, wtedy można to jeszcze usprawiedliwić. Gorzej jednak, gdy w podobny „artystyczny” sposób podrasowane są sceny statyczne. Wprowadza to zupełnie nieprzystające do klimatu obrazu odczucie nerwowości. Wyobraźmy sobie bowiem zmontowane w ten sposób „Milczenie owiec”, „Siedem” lub też „Obietnicę” Seana Penna. O sile tych filmów decydują przecież – poza niepowtarzalną atmosferą – przede wszystkim niespieszna narracja i dialogi. „Ten, który gasi światło” też sporo by zyskał, gdyby bardziej niż na akcji skupić się na postaci głównego bohatera i prowadzonym przez niego dochodzeniu.
Mimo oczywistych mankamentów, film ogląda się z przyjemnością. Obraz rosyjskiej prowincji i panujących na niej towarzysko-korupcyjnych układów został, jak można domniemywać, przedstawiony w miarę realistycznie. Nieźle ze swoich zadań wywiązali się również aktorzy. Grający Mojsiejewa Aleksiej Guskow (czytelnikom „Esensji” znany już z „
Ojca”, „
Ragina” oraz „
18/14”) aparycją i stylem gry aktorskiej przypomina Harveya Keitela z czasów „Złego porucznika”. Libenson zadbał jednak także o właściwą obsadę ról drugoplanowych. W roli apodyktycznego majora Saupina, komendanta milicji w Swietłogorsku, świetnie radzi sobie doświadczony Aleksiej Gorbunow (zagrał między innymi w intrygującym serialu grozy „Zakon myszełowki”, „
12” oraz, wchodzącej właśnie na ekrany polskich kin, „Małej Moskwie” Waldemara Krzystka). Dobre wrażenie pozostawia niejednoznaczna kreacja Artura Smoljaninowa („9 kompania”, „
Szczęściarz”, „
1612”, „
Rusałka”), który wcielił się w młodego milicjanta Aleksandra, podwładnego Saupina. Podobnie zresztą jak będący rosyjską odpowiedzią na Hannibala Lectera Siergiej Zasławski, grany przez Jurija Ickowa – aktora, który zadebiutował w epizodycznej roli w „Mieście prywatnym” (1994) Jacka Skalskiego, a później pojawił się między innymi w czterech częściach „Bandyckiego Petersburga”, „
18/14” oraz wspomnianej już „Małej Moskwie”. Najciekawszą męską kreację stworzył jednak Aleksiej Smoljakow (znany głównie z seriali „Dywersant”, „Sztrafbat” i „Dzieci Arbatu”). Grany przez niego Nikołaj, ojciec zamordowanej Maszeńki, umiejętnie łączy w sobie klasyczne cechy „rosyjskiej duszy” – troskę o najbliższych i okrucieństwo. Warto również wspomnieć, że na kilka minut – w scenie otwierającej film – pojawia się na ekranie sam Siergiej Garmasz („
18/14”, „
12”, „
Rosyjska gra”, „
72 metry”, „
Nasi”, „
Katyń”). Można tylko żałować, że Libenson nie powierzył mu bardziej rozbudowanej roli. W tym wybitnie męskim filmie szansę zaistnienia dostały jedynie dwie aktorki: Jekatierina Riednikowa (seriale „Smiert’ szpionam”, „Leningrad” oraz brytyjski „Archanioł”, na planie którego miała okazję poznać Daniela Craiga), czyli prokurator Kostrowa, oraz – grająca Annę, zagubioną i niepotrafiąca poradzić sobie ze skrywaną tajemnicą starszą córkę Nikołaja – Jekatierina Wilkowa (seriale „Biesy” oraz „Ojcowie i dzieci”).
Sądząc z udzielanych prasie wypowiedzi, Andriej Libenson jest bardzo zadowolony ze swego reżyserskiego debiutu. Do tego stopnia, że – jeśli „Ten, który gasi światło” osiągnie sukces komercyjny, na co oczywiście liczą producenci – najprawdopodobniej powstanie jego prequel. Reżyser zadeklarował nawet: „Thriller psychologiczny – to mój gatunek. Jestem cyniczny, zły i mroczny”. W kontekście tego wyznania dziwić może trochę, że jego kolejny film – zgodnie z zapowiedziami – ma być… komedią. A następny – klasycznym kinem akcji. Mimo wszystko należy jednak mieć nadzieję, że kiedyś jeszcze dane będzie Libensonowi zrealizować dreszczowiec, którego bohaterem będzie kapitan Mojsiejew. Mógłbym nawet zaproponować tytuł: „Ten, który światło zapala”.
