Futurystyczny thriller Aleksandra Mielnika „Nowa ziemia” miał być wielkim hitem. Poza rosyjskimi aktorami znaleziono w obsadzie miejsce nawet dla amerykańskiego gwiazdora Tommy’ego Listera oraz rozpoznawanej na Zachodzie Litwinki Ingeborgi Dapkunaite. Zamiar się, niestety, nie powiódł. Powstał bowiem film, który spokojnie mógłby kandydować do „wtopy” roku. Artystycznej! Bo finansową już jest.
East Side Story: Jaka kiepska katastrofa!
[Aleksander Mielnik „Nowa Ziemia” - recenzja]
Futurystyczny thriller Aleksandra Mielnika „Nowa ziemia” miał być wielkim hitem. Poza rosyjskimi aktorami znaleziono w obsadzie miejsce nawet dla amerykańskiego gwiazdora Tommy’ego Listera oraz rozpoznawanej na Zachodzie Litwinki Ingeborgi Dapkunaite. Zamiar się, niestety, nie powiódł. Powstał bowiem film, który spokojnie mógłby kandydować do „wtopy” roku. Artystycznej! Bo finansową już jest.
Aleksander Mielnik
‹Nowa Ziemia›
Aleksandr Mielnik, mimo że w minionym roku obchodził już swoje pięćdziesiąte imieniny, w świecie kina stawia dopiero pierwsze kroki. Przez wiele lat po ukończeniu studiów pracował bowiem jako dziennikarz, próbował swych sił także jako prozaik i dramaturg. Na początku lat 90. ubiegłego wieku został nawet dyrektorem generalnym założonego przez siebie wydawnictwa „Andriejewski fłag”. Wreszcie zainteresował się filmem. Na swój reżyserski debiut wybrał scenariusz Arifa Alijewa zatytułowany „Nowa ziemia”. W jednym z wywiadów przyznał, że tekst przez dziesięć lat czekał na realizację, zanim wpadł w jego ręce. Swoją drogą dziwne, że Mielnikowi nie dało to do myślenia – skoro bowiem skrypt miał być tak dobry, jak autor sam uważał, dlaczego nikt przed nim nie skusił się na przeniesienie go na ekran. W realizację filmu reżyser zainwestował zarówno własne pieniądze, jak i pożyczone od przyjaciół. Gdy okazało się, że to wciąż za mało, wziął kredyty bankowe. W sumie uzbierał około dwunastu milionów dolarów. Niestety, w ciągu nieco ponad czterech miesięcy wyświetlania w kinach rosyjskich – „Nowa ziemia” miała premierę w końcu sierpnia – zwróciło się zaledwie trochę ponad dwa miliony. Nawet jeśli doliczyć jeszcze spodziewane dochody z wydania obrazu na DVD, trudno się spodziewać choćby zwrotu kosztów. O jakimkolwiek zarobku można zapomnieć.
Scenariusz Arifa Alijewa był w założeniu ambitny. Został oparty na pewnym eksperymencie penitencjarno-socjologicznym, jaki przeprowadzony został w Związku Radzieckim w latach 30. XX wieku, kiedy to Sowieci wywieźli na jedną z wysp na terenie Jakucji więźniów, pozostawiając ich bez jakiegokolwiek nadzoru. Jak się okazało, więźniowie szybko rozpierzchli się po całej wysepce. Wprowadzili również własne, niezwykle okrutne „prawo”. Gdy zaś w oczy zajrzało im widmo głodu, nie cofnęli się nawet przed kanibalizmem. Ta tragiczna historia świetnie nadawałaby się na scenariusz filmowy i wielka szkoda się stała, że nie przeniesiono jej żywcem na ekran. Zamiast opartego na faktach dramatu Alijew – a w ślad za nim Mielnik – postanowili zaserwować widzom futurystyczne kino akcji. Jakby zapomniawszy o tym, że podobnych obrazów w Hollywood powstała już cała masa (chociażby obie „Fortece” z Christopherem Lambertem). Tym samym rosyjscy autorzy stracili jakąkolwiek szansę na oryginalność, a opowieść o zwierzęcej stronie ludzkiej natury sprowadzili do kilku niestroniących od okrucieństwa scen masowego mordobicia.
Akcja „Nowej ziemi” rozgrywa się w niedalekiej przyszłości. Więzienia są przepełnione, co w naturalny sposób grozi buntami skazańców. Chcąc nieco odciążyć światowy system penitencjarny, międzynarodowe organizacje postanawiają przeprowadzić specyficzny eksperyment, wysyłając więźniów na odciętą od świata wysepkę. Zakładają przy tym, że przyczyni się to w przyszłości do znacznych oszczędności – nie trzeba będzie budować więzień ani utrzymywać tysięcy strażników. Kraty zastąpione zostaną przez zabójczy klimat, trudno dostępne góry i lodowate morze. Społeczność światowa odnosi się do tego pomysłu ze zrozumieniem; Rosja godzi się nawet na to, by oddać na cele eksperymentu jedną ze swoich wysp na dalekiej północy. Pierwszą grupę skazańców stanowią więc przede wszystkim obywatele tego państwa (wśród których nie brakuje jednak ani starego Czeczena, ani Chińczyka bądź Kazacha, jak można sądzić z koloru skóry i skośnych oczu). Przy pomocy amerykańskiego wojska skazańcy zostają odtransportowani drogą morską na miejsce przeznaczenia – tytułową „nową ziemię”, na której mają stworzyć niezależną społeczność. Na dobry początek otrzymują zapasy odzieży i żywności oraz… siekiery i topory. Te ostatnie oczywiście z przeznaczeniem do pracy, choć – jak się okazuje – gdy tylko armia opuszcza wyspę, zostają one wykorzystane w zupełnie innych celach.
Pozostawieni sami sobie skazańcy natychmiast dzielą się na dwie grupy: strażników i więźniów. Ci drudzy zostają całkowicie podporządkowani swoim nowym panom i umieszczeni w prowizorycznym obozie. Obowiązują w nim okrutne prawa, które streścić można prostym hasłem: „ostatni – martwy”. Ta nieludzka zabawa służy przede wszystkim trzymaniu aresztantów w posłuchu, ale również dostarczaniu co jakiś czas na stół „komendanta” świeżego mięsa. Z oddali praktykom tym przygląda się dwóch więźniów, którym na samym początku, gdy w czasie walk między skazańcami zapanował ogromny chaos, udało się uciec w góry. Jednym z nich jest Żylin – dojrzały już mężczyzna, marzący jedynie o tym, by wyrwać się z tego miejsca i wrócić do ukochanej żony i dwójki dzieci, drugim – młody Sipa, psychopatyczny morderca, którego nie wiedzieć czemu umieszczono w normalnym więzieniu, a nie w szpitalu psychiatrycznym. Ta dwójka, chcąc przeżyć w skrajnie trudnych warunkach, musi ze sobą współpracować. W pewnym momencie uśmiecha się nawet do nich szczęście, w górach znajdują bowiem rozbity samolot. Tyle że sami nie są w stanie go naprawić. By tego dokonać, potrzebują pomocy. Szansa na opuszczenie nieprzychylnego lądu oddala się jednak, gdy – skrajnie wyczerpani z głodu – zostają pojmani przez swych niedawnych jeszcze kompanów. A kiedy niebawem armia amerykańska dostarcza na wyspę kolejną grupę więźniów – tym razem Amerykanów – sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej.
Fabuła, kiedy się o niej czyta, nie przedstawia się jeszcze najgorzej. Z tego tekstu najprawdopodobniej dałoby się wykroić przyzwoite kino, choć niekoniecznie akcji. Niestety, reżyser postawił sobie za punkt honoru stworzenie filmu, który mógłby przyciągnąć przed ekrany miliony widzów. Postawił więc głównie na wątki sensacyjne, które skutecznie zepchnęły na dalszy plan zawiłości psychologiczne. W efekcie w „Nowej ziemi” wszystko pokazane zostało na skróty: budowa nowego „więziennego” społeczeństwa (co pozwoliło niektórym krytykom określić dzieło Mielnika – nie trzeba chyba dodawać, że zdecydowanie na wyrost – mianem „antyutopii”), próba ucieczki z wyspy naprawionym samolotem, nawet stosunki między więźniami zostały ledwo co zarysowane. Jedyne, czego w filmie nie zabrakło, to sceny bójek. A bije się w nim niemal każdy z każdym, wykorzystując do tego poza pięściami wszystko, co znajduje się w zasięgu ręki, a czym można skutecznie zadać cios. Nawet pojawienie się na wyspie amerykańskich skazańców prowadzi wyłącznie do kolejnego mordobicia. Reżyser wyraźnie nie panował nad tym, co działo się na planie. Zabrakło mu doświadczenia, nie potrafił też odpowiednio poprowadzić aktorów. Inna sprawa, że wydają się oni wyjątkowo źle dobrani.
Żylina, głównego orędownika ucieczki z wyspy samolotem, gra Konstantin Ławronienko, aktor do tej pory kojarzony z nieco poważniejszym kinem. W Polsce można go było oglądać chociażby w głównych rolach w dwóch obrazach Andrieja Zwiagincewa: znakomitym „Powrocie” (2003) i znacznie, niestety, słabszym „Wygnaniu” (2007). Udane kreacje stworzył także w serialach: sensacyjnym „Archaniele” z Danielem Craigiem w roli głównej i wojennego-szpiegowskiej „Likwidacji”. Jak na klasyczne kino akcji, którym jednak chce być „Nowa ziemia”, aktor ten okazał się jednak zdecydowanie zbyt miękki. Męczy się również niemiłosiernie Marat Baszarow, który wcielił się w kolejnego z więźniów, Tolę. A to przecież artysta, mimo młodego wieku (ma dopiero trzydzieści lat), bardzo doświadczony. Zadebiutował w 1994 roku epizodem w „Spalonych słońcem” Nikity Michałkowa, pojawił się także na planie „Cyrulika syberyjskiego” (1998) tego samego reżysera; później między innymi zagrał jeszcze w serialach „Oligarch” (2002) i „Gibiel impierii” (2005), „Tureckim gambicie” (2005), dwóch głośnych obrazach Władimira Chotinienki: „
72 metry” (2004) i „
1612” (2007) oraz easternie „
Gospoda oficery: Spasti imperatora” (2008). Sytuacji nie ratuje nawet pojawiająca się w epizodzie – dodajmy: kompletnie niepotrzebnym (jako naukowiec nadzorujący przeprowadzany na więźniach eksperyment) – Ingeborga Dapkunaite, litewska aktorka, która karierę zaczynała jeszcze w czasach Związku Radzieckiego, dzisiaj natomiast znacznie częściej pojawia się w filmach hollywoodzkich. Nazwisko wyrobiła sobie występami w „Interdiewoczce” (1989) Piotra Todorowskiego i „Spalonych słońcem” Michałkowa. Szczególnie druga z ról szeroko otworzyła jej wrota do Fabryki Snów, dzięki czemu Litwinka mogła pojawić się w „Mission: Impossible” (1996), „Siedmiu latach w Tybecie” (1997) oraz „Hannibalu. Po drugiej stronie maski” (2007), gdzie wcieliła się w postać matki młodego Lectera. Krótki epizod zarezerwowany został również dla czarnoskórego amerykańskiego gwiazdora Tommy’ego Listera, którego twarz mogą skojarzyć ci, którzy oglądali „Jackie Brown” (1997), „Piąty element” (1997), a ostatnio „Mrocznego rycerza” (2008).
Jedyne, co w filmie Aleksandra Mielnika w miarę się broni, to zdjęcia i muzyka. Operator Ilja Diomin (między innymi „
72 metry” i „
1612” Chotinienki) nie wykorzystał jednak swej szansy do końca. Wrogą człowiekowi naturę dalekiej północy Rosji można było pokazać w sposób dużo ciekawszy, bardziej przekonujący i wysmakowany plastycznie. W tej dziedzinie Diomin musi się jeszcze wiele uczyć, chociażby od zmarłego przed dwoma laty Andrieja Żegałowa, autora zdjęć do „
Kukułki” (2002) Aleksandra Rogożkina i „
Wyspy” (2006) Pawła Łungina, w których to obrazach w głównej roli wystąpiła obok aktorów wspaniała podbiegunowa przyroda. Za ścieżkę dźwiękową odpowiada natomiast duet Gleb Matwiejczuk i Andriej Komissarow, autorzy muzyki do wielkiego hitu rosyjskich kin ostatnich tygodni – „
Admirała” Andrieja Krawczuka. Mimo ewidentnej porażki artystycznej „Nowa ziemia” zdobyła jednak dwie nagrody na XIX Otwartym Festiwalu Kina Rosyjskiego „Kinotawr” w Soczi. Jury doceniło pracę operatora (co aż tak bardzo nie dziwi), zaskoczeniem natomiast może być nagroda specjalna za „udany projekt komercyjny”. W pewnym momencie zaczęto nawet przebąkiwać o rosyjskiej nominacji do Oskara dla filmu Mielnika. To byłoby jednak ewidentną kompromitacją rosyjskich decydentów!