„Ciekawy przypadek Benjamina Buttona” nie jest łzawym melodramatem, nie jest też po prostu abstrakcyjną opowiastką o facecie, który z wiekiem był coraz młodszy. Jest dziełem pięknym, inteligentnym, inspirującym i naprawdę cholernie wzruszającym.
Konrad Wągrowski
Pod prąd rzeki czasu
[David Fincher „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona” - recenzja]
„Ciekawy przypadek Benjamina Buttona” nie jest łzawym melodramatem, nie jest też po prostu abstrakcyjną opowiastką o facecie, który z wiekiem był coraz młodszy. Jest dziełem pięknym, inteligentnym, inspirującym i naprawdę cholernie wzruszającym.
David Fincher
‹Ciekawy przypadek Benjamina Buttona›
EKSTRAKT: | 100% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Ciekawy przypadek Benjamina Buttona |
Tytuł oryginalny | The Curious Case of Benjamin Button |
Dystrybutor | Warner Bros |
Data premiery | 6 lutego 2009 |
Reżyseria | David Fincher |
Zdjęcia | Claudio Miranda |
Scenariusz | Eric Roth |
Obsada | Brad Pitt, Cate Blanchett, Tilda Swinton, Julia Ormond, Elle Fanning, Elias Koteas, Jason Flemyng, Taraji P. Henson, Faune A. Chambers, Spencer Daniels, Chandler Canterbury, Patrick Holland, David Jensen, Madisen Beaty, Cynthia LeBlanc, Tom Everett, Jacob Tolano, Mahershalalhashbaz Ali, Jared Harris |
Muzyka | Alexandre Desplat |
Rok produkcji | 2008 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 166 min |
WWW | Strona |
Gatunek | dramat, SF |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Dziwne… Zwykle tak bywa, że wymyślny konstrukt ma na celu stymulację intelektualną widza, a nie wywoływanie emocji. Wydaje się, że wywołanie prawdziwych emocji musi odbywać się za pomocą historii „z życia wziętych”, nieudziwnionych, w których odbiorca będzie mógł odnaleźć swoje własne uczucia i doświadczenia. Z kolei wprowadzanie elementów burzących ustalony ład świata raczej dokonywane jest wówczas, gdy chce się widza czy czytelnika zmusić do rozważań i własnych interpretacji. Dlaczego więc „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona”, film bez wątpienia będący konstruktem, działa w takim razie głównie w warstwie emocjonalnej?
Nie oszukujmy się bowiem – fabuła „Benjamina Buttona” nie broni się ani pod względem naukowym, ani logicznym. Pomysł – wzięty z opowiadania F. Scotta Fitzgeralda – jest prosty. 11 listopada 1918 roku na świat przychodzi człowiek, którego strzałka czasu zwrócona jest w przeciwnym kierunku niż to zwykle bywa. Benjamin Button rodzi się w ciele osiemdziesięciolatka, ale z każdym rokiem młodnieje. Dodajmy, że owo odwrócenie czasu dotyczy tylko ciała – umysł bowiem starzeje się tak jak u większości z nas. Benjamin na początku swej drogi życiowej, w ciele starca, jest człowiekiem ciekawym świata i chętnym do podejmowania nowych wyzwań. Gdy jego ciało przyjmuje postać dziecięcą, zmęczenie życiem i demencja przejmują nad nim kontrolę. Twórcy nie zaprzątają sobie głowy tym, jak możliwa jest taka biologiczna anomalia, i rzeczywiście lepiej w to nie wnikać (dlaczego bohater na koniec życia zaczyna maleć, skoro będąc dzieckiem rósł, albo w jaki sposób następuje regresja organów do postaci dziecięcej?). To konstrukt, pewna zabawa, mająca na celu wyraźniejsze zaakcentowanie przesłania filmu. A właściwie całej garści tych przesłań. Wielkość filmu polega na tym, że pozostając dziełem złożonym, zachęcającym do wzmożonej analizy, drążącym jeszcze wiele dni po seansie, po prostu też zwyczajnie chwyta za gardło.
„Ciekawy przypadek Benjamina Buttona” to z jednej strony opowieść o samotności. O człowieku, który w każdej fazie swojego życia (poza krótkim okresem, gdy w połowie życia jego wiek biologiczny spotyka się z wiekiem równieśników) jest na tyle odmienny od innych ludzi, że nie będzie miał możliwości poczuć się takim jak oni. Benjamin Button dzieciństwo spędza w domu starców, a starość w sierocińcu. Jego przyjaciele szybko odchodzą – umierają bądź różnica wieku biologicznego staje się zbyt wyraźna. Benjamin – być może ze względu na swą odmienność – uczy się jednak patrzeć na wszystko z dystansu, akceptować nieuniknione. Jak motto przewija się przez film myśl: „Gdy przyjdzie czas, niech po prostu tak będzie”. Benjamin nie walczy, nie buntuje się przeciw swemu losowi. Nie stara się wzbudzać współczucia czy powodować sensacji. Przyjmuje wszystko, co daje mu los. Niech tak będzie.
Efekty starzenia się Brada Pitta zasymulowano z użyciem najnowszej technologii. Dla bezpieczeństwa wyniki ukryto przed Angeliną, ale uspokojono ją, że analiza nie uwzględniła operacji plastycznych.
Owo „Niech tak będzie” ma oczywiście znaczenie ważniejsze – akceptacji nieuchronnego końca naszej drogi życiowej. Film Davida Finchera to przecież także (a może przede wszystkim) opowieść o przemijaniu. Czemu tu służy przyjęta forma? Z pozoru aby pokazać nieubłagany upływ czasu, nie trzeba przecież od razu się bawić w odwracanie go. Jednak zabieg zastosowany w filmie paradoksalnie wzmacnia jego wymowę. Po pierwsze, na tle młodniejącego Benjamina dużo wyraziściej widać starzenie się innych bohaterów – jego przybranej matki Queenie, ojca Henry’ego, ukochanej Daisy. Po drugie, widać wciąż, że Benjamin ma jeszcze mniej czasu niż inni ludzie na najważniejsze w życiu sprawy – miłość, przyjaźń, rodzicielstwo, związki. Uczy się więc, że każdą chwilę musi wykorzystywać jak najlepiej, każdą z nich się cieszyć. Nasze życie zdefiniowane jest przez szanse, które wykorzystaliśmy, ale też przez te, które przeciekły nam przez palce. Musimy jednak się nauczyć, że w życiu prawie zawsze jest jeszcze czas na realizację swych pragnień i marzeń, choćby było nimi przepłynięcie kanału La Manche (jak czyni krótkotrwała kochanka Benjamina – Elizabeth Abbott). Musimy wciąż się uczyć, by zdobywać siły do nowych wyzwań. Choćby dlatego, że mamy mało czasu i nie powinniśmy go tracić.
Młodnienie Benjamina akcentuje również smutną pętlę, w jaką wpisane jest życie ludzkie. Bo choć bohater rodzi się stary i umiera młody, to tak jak my na początku życia musi pokonywać ograniczenia własnego organizmu, uczyć się radzić sobie ze światem i własnym ciałem oraz – znów tak jak my – na starość staje się mniej aktywny, ciało odmawia posłuszeństwa, znów staje się zdany na wsparcie innych ludzi. I choć z pozoru perspektywa odwrócenia naszego losu, ciągłego odmładzania zamiast nieubłaganego starzenia, wydaje się być kusząca, to w scenach, w których obserwujemy ostatnie chwile starca w ciele dziecka, jest coś tak przeraźliwie smutnego, że trzeba jednak uznać naturalną kolej rzeczy za właściwą.
Nieprzypadkowo dopiero w tym momencie wspominam o miłości. „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona” nie jest bowiem, jak chcą niektórzy krytycy, po prostu przydługim łzawym melodramatem. Owszem, temat miłości jest istotny. Owszem, David Fincher – co dla tego reżysera nietypowe – poświęca kilkanaście minut filmu na standardowy, choć pokazany ze smakiem wątek melodramatyczny. Owa miłość w filmie jednak pokazana jest przez ów pryzmat przemijania, konieczności chwytania szans, gdy przychodzi właściwy moment. Bohaterowie początkowo wciąż się mijają, nie zdając sobie sprawy, jak mało czasu w efekcie im zostanie. To miłość skazana na porażkę, ale nadająca sens tej krótkiej egzystencji.
Indiana Jones nie do zdarcia!
Jednak „Ciekawy przypadek…” to jeszcze więcej niż tematy samotności, przemijania i miłości. To historia wpisana w losy Ameryki, od I wojny światowej po huragan Katrina. To przemiany, jakie dotykają świat przez 80 lat fabuły filmu. To galeria barwnych postaci, z których prawie każda będzie miała coś do przekazania o swym życiu. Choćby to, że siedem razy uderzał w nią piorun.
Wielką i raczej zaskakującą zaletą filmu Davida Finchera jest to, że fabuła przysłania misterne wykonanie tego filmu (docenione aż 13 nominacjami do Oscara w różnych kategoriach). Z tego powodu wskazany jest drugi seans, podczas którego będzie można skoncentrować się tylko na elementach sztuki filmowej. A jest co podziwiać. David Fincher od zawsze znany był ze swego efekciarstwa i tu, choć mocno tłumi swe skłonności, również pozwala sobie lekko pofolgować. Zacznijmy od pięknych zdjęć i stylizacji pierwszych partii obrazu na stare kino (sposób kręcenia ujęć zmienia się w różnych fazach filmu). Otrzymujemy też arcyciekawą nowelkę o zegarmistrzu, który buduje zegar chodzący do tyłu, by umarli żołnierze mogli powrócić z pól bitewnych I wojny światowej (widzimy scenę szturmu pokazanego wstecz, w którym żołnierze wstają z martwych). Mamy też siedem króciutkich scenek z owymi piorunami bijącymi w jednego z bohaterów, a każda jest nakręcona w nieco innym stylu. Choć film jest obrazem raczej melancholijnym, prowadzonym w spokojnym tempie, to gdy trzeba – na przykład w sekwencji z II wojny światowej – będzie odpowiednia dynamika.
Do zdjęć i reżyserii dorzućmy starannie przygotowana scenografię i fascynującą charakteryzację. Oglądamy dwie postacie, Benjamina (Brad Pitt) i Daisy (Cate Blanchett), zmieniające się w ciągu 80 lat. I choć oczywiście są momenty, gdy grają te role inni aktorzy (naprawdę trudno by było Blanchett zagrać dwunastoletnią dziewczynkę, nawet przy jej aktorskich umiejętnościach), to jednak przez większość czasu zmienia się tylko charakteryzacja. A przy scenie, w której – z pomocą komputera – Brad Pitt znów staje się nastolatkiem, on sam musiał poczuć ukłucie żalu, że nie jest już takim ślicznym chłopcem, jakiego widać na ekranie.
Ten śliczny chłopiec zresztą za Pittem wciąż się ciągnie – zwłaszcza w tekstach polskich krytyków. Wciąż zapominają oni, że lata temu Brad zagrał w „12 małpach”, „Przekręcie”, „Fight Clubie”, „Babel” i naprawdę nie musi udowadniać, że jest bardzo dobrym aktorem. A jego rola w „Ciekawym przypadku…” – stonowana, wyciszona, przejmująca – z pewnością jest najlepszą w jego dotychczasowej karierze.
A więc doskonałe współgranie wszystkich elementów sztuki filmowej? Owszem. „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona” nie jest jednak filmem łatwo przyswajalnym, prostym w odbiorze. Wymaga wczucia się, wymaga zgrania z jego melancholijnym nastrojem. Wymaga uwagi i koncentracji. Jednak gdy to się uda, widza czeka naprawdę piękne filmowe przeżycie.