Tytuł fabularnego debiutu Igora Wołoszyna – „Nirwana” – może przywoływać bardzo różne skojarzenia. To plus. Niewiele jednak z tych skojarzeń wynika, gdyż za futurystycznym kostiumem nic specjalnie interesującego się nie kryje. To minus. Ozdobą filmu jest jednak na pewno rzadko ostatnimi laty widywana na ekranie wielka gwiazda kina radzieckiego – Tatiana Samojłowa.
East Side Story: To nie jest film o Kurcie Cobainie!
[Igor Wołoszyn „Nirwana” - recenzja]
Tytuł fabularnego debiutu Igora Wołoszyna – „Nirwana” – może przywoływać bardzo różne skojarzenia. To plus. Niewiele jednak z tych skojarzeń wynika, gdyż za futurystycznym kostiumem nic specjalnie interesującego się nie kryje. To minus. Ozdobą filmu jest jednak na pewno rzadko ostatnimi laty widywana na ekranie wielka gwiazda kina radzieckiego – Tatiana Samojłowa.
Nie, to nie jest film o Kurcie Cobainie ani jego legendarnym zespole. Bohaterami nie są również zagubieni w odmętach współczesnej Rosji wyznawcy buddyzmu. Twórcy nie chcieli także oddawać hołdu Christopherowi Lambertowi, który przed dwunastu laty zagrał główną rolę w identycznie zatytułowanym obrazie science fiction. Igor Wołoszyn w jednym z wywiadów przyznał, że nadał swemu filmowi taki właśnie tytuł, ponieważ bardzo podobało mu się to słowo. Wprawdzie już w następnym zdaniu stwierdził, że to, co powiedział chwilę wcześniej, jest żartem, to jednak – analizując treść filmu – widz może mieć spore wątpliwości, w którym miejscu autor naprawdę żartuje. Wołoszyn, trzydziestopięciolatek urodzony w ukraińskim Sewastopolu, długo czekał na swój fabularny pełnometrażowy debiut. Przede wszystkim dlatego, że w młodości interesował się nie tylko aktorstwem i reżyserią; w szkole muzycznej uczył się grać na gitarze, w klubie sportowym uprawiał judo. Mając dziewiętnaście lat, stanął na czele punk rockowej kapeli Delikatesy. Zespół wprawdzie szybko się rozpadł, by reaktywować się po dwóch latach przerwy – wprawdzie pod tą samą nazwą, ale grając już zupełnie inną muzykę. Miało to po części związek z tym, że lider odrodzonych Delikatesów ukończył właśnie studia w Jarosławskim Instytucie Teatralnym i podjął pracę w działającym przy teatrze laboratorium. Pisał w tym czasie sztuki, występował na scenie, reżyserował, organizował performance. Przewodzenie kapeli punkowej nie odpowiadało więc za bardzo nowym, artystowskim zainteresowaniom Wołoszyna, dlatego też przerzucił się na muzykę z pogranicza jazzu i psychodelii. Po dwóch latach stażowania w 1998 roku rozpoczął naukę na wydziale reżyserskim moskiewskiego Wszechrosyjskiego Państwowego Instytutu Kinematografii, po czym znalazł zatrudnienie w studiu filmowym w Swierdłowsku. Tam powstały jego pierwsze krótkometrażówki: dokumentalna „Suka” (2001) oraz fabularne – oparte na opowiadaniu Kenjiego Maruyamy – „Polowanie na zające” („Ochota na zajcew”, 2003). W 2005 roku kolejny jego filmik, „Guby”, miał swoją premierę na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Rotterdamie. Wreszcie nadszedł czas na obraz pełnometrażowy.
Pomysłodawcą nakręcenia „Nirwany” był szef studia filmowego STW Siergiej Sieljanow, który chciał zrealizować film w ekspresowym tempie dwóch tygodni i zaproponował to właśnie Wołoszynowi. Ten jednak, przespawszy się ze scenariuszem, był gotowy pomysł odrzucić. Zmienił zdanie, gdy – jadąc samochodem ulicami Moskwy – wpadł na interesujący pomysł stylizacji świata i samych bohaterów. W efekcie nakręcił dzieło, które sam uznał za przejaw neo-retro-futuryzmu bądź też, jeszcze wymyślniej, action-cyber-rock’n’rolla. Jak to jednak często bywa, im fantazyjniejsza jest szufladka, do której film się wrzuca, tym bardziej miałkie jego przesłanie. W przypadku „Nirwany” nie jest, co prawda, aż tak źle, ale nie da się ukryć, że od pewnego momentu autor do tego stopnia dał się porwać kreacji surrealistycznej rzeczywistości, że niemal całkiem zapomniał o tym, co z początku wydawało się dla niego najważniejsze – przedstawieniu wewnętrznej pustki, samotności i rozdarcia głównych postaci. Alisa jest młodą i atrakcyjną dziewczyną z prowincji, która pewnego dnia postanawia wyruszyć do Petersburga. Zatrudnia się w szpitalu jako pielęgniarka, jednocześnie wynajmuje pokój w starej posowieckiej komunałce. W tym samym mieszkaniu żyje właścicielka ze swoim synem oraz para młodych narkomanów – Walera i Wel. To właśnie z nimi zwiąże się los Alisy. Walera Mjortwyj (co oczywiście oznacza „martwego”) jest typowym pasożytem. Utrzymuje go dziewczyna, pracująca jako barmanka w nocnym klubie. Na boku handluje ona również narkotykami, które sprzedaje klientom baru. Podczas gdy Wel nocami ciężko pracuje, Walera zbliża się do Alisy. Oboje są samotni i pragną bliskości drugiego człowieka, szukają w swoich ramionach ucieczki i zapomnienia od codziennych trosk i wypełniającej ich beznadziei. To prowadzi do poważnego konfliktu między dziewczynami, notabene zakończonego całkiem ostrym mordobiciem. Początkowa wrogość zamieni się jednak w zrozumienie i przyjaźń, kiedy pewnego dnia Walera zniknie. Alisa i Wel do spółki bowiem postanowią zebrać pieniądze na wykupienie chłopaka z rąk miejscowego mafiosa Larusa. Sprzedadzą, co tylko się da, pożyczą, od kogo się da. Ale czy osiągną swój cel?
Fabuła „Nirwany” nie jest specjalnie skomplikowana. Chcąc więc uatrakcyjnić swój film, Wołoszyn musiał położyć nacisk na inne aspekty produkcji. Stąd zapewne pomysł, aby szczególnie wyeksponować kostiumy i charakteryzację. Znakomicie dobrano plenery, na każdym niemal kroku podkreślające zgniliznę świata. I pewnie nawet wcale nie było o nie tak trudno. Stara odrapana kamienica, w czasach sowieckich przerobiona na typową komunałkę; dawne fabryczne zabudowania, dzisiaj służące jako poletko doświadczalne dla początkujących graficiarzy; fabryczna hala przerobiona na nocny klub. Słowem: postindustrialne klimaty, jednoznacznie kojarzące się z kulturą techno. I tak też wyglądają bohaterowie – jak punkowcy, którzy przypadkowo znaleźli się na berlińskiej Paradzie Równości. Ekscentryczne stroje, fryzury, tatuaże, makijaże, biżuteria – wszystko to ma sprawiać wrażenie niesamowitości, odrealnienia. Wygląda, owszem, bardzo futurystycznie i wizualnie atrakcyjnie, ale z upływem czasu widz odnosi coraz bardziej denerwujące wrażenie, że za tą maskaradą kryje się psychologiczna pustka. Cóż bowiem zostałoby z „Nirwany”, gdyby oskubać ją z fantastycznej stylizacji? Niedokończona opowieść o miłosnym trójkącie i ledwie co zarysowana – banalna zresztą – sensacyjna historia o narkomanie, który nie spłaca swoich długów i w ten sposób naraża się mafii. To trochę za mało. Tym bardziej że film na samym początku obiecywał znacznie więcej. Wołoszyn nie wykorzystał, niestety, potencjału kryjącego się w wątku zrodzonej nagle przyjaźni – a może nawet fascynacji – między Alisą a Wel. Zabrakło mu również konsekwencji w pogłębieniu portretu psychologicznego głównej bohaterki. Gdy na plan pierwszy wybija się wątek sensacyjny, osobiste problemy i rozdarcie Alisy stają się jedynie mało istotnym dodatkiem do akcji. Nieco też jednak przesadzono w charakteryzacji. Można zrozumieć ideę, która przyświecała reżyserowi, ale drażni nieco fakt, że zbyt często postaci wyglądają wręcz karykaturalnie, co nie irytowałoby aż tak bardzo, gdyby komponowało się z ogólnym wydźwiękiem filmu. A tak, niestety, nie jest.
Igor Wołoszyn zdecydował się nadać swemu debiutanckiemu dziełu posmak produkcji niezależnej. Stąd nietypowy sposób realizacji zdjęć przez Dmitrija Jaszonkowa, który – zwłaszcza w scenach rozgrywających się na ulicach miasta – operuje jedynie kręconymi z ręki zbliżeniami. Do widza docierają wprawdzie dźwięki z ulicy (przejeżdżające samochody, odgłosy pracy na pobliskiej budowie), ale poza twarzami bohaterów nic nie widzi. Niezależna jest również muzyka wykorzystana w ścieżce dźwiękowej. Poza kompozycjami Aleksandra Kopiejkina (notabene również scenarzysty, reżysera, operatora zdjęć i producenta filmowego) oraz mniej znanych kapel techno, można w „Nirwanie” usłyszeć Sonic Youth („Contre le sexisme” z wydanej w 1998 roku płyty „A Thousand Leaves”) oraz znakomicie pointujący film prawdziwie atmosferyczny utwór Joy Division – „Atmosphere”. W rolach głównych pojawili się aktorzy wciąż jeszcze młodzi, ale mający już na swym koncie pewne osiągnięcia. Alisę zagrała piękna Olga Sutułowa, której kariera – choć w kinie zadebiutowała już jako osiemnastolatka w 1998 roku w dramacie „Kontrakt so smiertju” – dopiero w ostatnich latach nabrała pewnego przyspieszenia (serial wojenny „Leningrad”, komedia romantyczna „Kontrakt na ljubow”). Rolę Wel reżyser powierzył Marii Szałajewej, znanej między innymi z głośnego sensacyjnego „Bumera” (2003), komediowego thrillera „Nocznoj prodawiec” (2005) oraz mistycznego serialu „Inoje” (2006). Polscy widzowie mogą ją właśnie oglądać na ekranach kin studyjnych w znakomitej „
Rusałce” (2007) Anny Mielikjan. Walerę zagrał natomiast Artur Smoljaninow, o którym po raz pierwszy zrobiło się w Rosji głośno, kiedy – mając zaledwie piętnaście lat – pojawił się w obsadzie dramatu obyczajowego „Kto, jesli nie my” (1998). Później zagrał w „9 kompanii” (2005), „
Szczęściarzu” (2006), „
Roku 1612” (2007), wspomnianej już „
Rusałce” oraz psychologicznym thrillerze „
Ten, który gasi światło” (2008). O rosnących akcjach aktora może świadczyć fakt, że w przyszłym roku zobaczymy go w drugiej części „Spalonych słońcem” Nikity Michałkowa. Anonimowy nie jest już także odtwórca roli Larusa, czyli lokalnego mafiosa, Michaił Jewlanow. Pierwszą ważną rolę zagrał w „
Naszych” (2004), by następnie pojawić się w „9 kompanii”, „
Jarze” (2007), „
Żyj i pamiętaj” oraz „
Przenicowanym świecie” (oba z 2008 roku).
Największą aktorską ciekawostką jest jednak bezsprzecznie pojawienie się na ekranie – w roli staruszki Margarity Iwanownej, którą opiekuje się Alisa – samej Tatiany Samojłowej. To dla kina radzieckiego postać legendarna. Ojcem urodzonej w 1934 roku przyszłej aktorki był także aktor – Jewgienij Samojłow, matką natomiast polska Żydówka Zina Lewin. Tania od najmłodszych lat przygotowywana była do kariery artystycznej. Już jako dziewczynka uczyła się baletu, później studiowała aktorstwo w Szkole Teatralnej imienia Borisa Szczukina i w Państwowym Instytucie Sztuk Teatralnych. Na ekranie zadebiutowała w historycznym dramacie Władimira Kapłunowskiego – „Meksikaniec” (1957). Światową sławę przyniosła jej już druga rola filmowa – Weronika w „
Lecą żurawie” Michaiła Kałatozowa. W 1958 roku na festiwalu w Cannes obraz otrzymał „Złotą Palmę”, a Samojłową wyróżniono nagrodą indywidualną. Natychmiast posypały się propozycje z Zachodu. I chociaż aktorka nakręciła kilka filmów poza Związkiem Radzieckim (na Węgrzech i we Włoszech), władze Kraju Rad nie wyraziły jednak zgody na jej podróż do Stanów Zjednoczonych, gdzie – u boku słynnego francuskiego amanta Gerarda Philipe’a – miała wystąpić w ekranizacji „Anny Kareniny” Lwa Tołstoja. Jakby tego było mało, zaczęto blokować rozwój jej kariery nawet w ojczyźnie. Zagrała wprawdzie jeszcze wielkie kreacje w „Niewysłanym liście” („Nieotprawliennoje pismo”, 1959) Kałatozowa oraz radzieckiej wersji „Anny Kareniny” (1967) w reżyserii Aleksandra Zarchiego, po czym w połowie lat 70. XX wieku na długich dwadzieścia pięć lat zniknęła z ekranów. Gdy w studiu filmowym dopytywała się o pracę, słyszała niemal zawsze tę samą odpowiedź: „Na razie nic dla pani nie ma”. Nawet po upadku Związku Radzieckiego aktorka przez wiele lat nie dawała się namówić na występ przed kamerą. Przekonał ją dopiero Aleksandr Atanesjan, realizując w 2000 roku dramat „Dwadzieścia cztery godziny”. Później Samojłowa pojawiła się jeszcze w serialu historycznym „Moskiewska saga” (2004), melodramacie „Dalieko od Sanset-Bulwara” (2006), w którym zagrał również Aleksiej Batałow, jej partner z „Lecą żurawie”, oraz w „Nirwanie” Wołoszyna. Niewiele, zważywszy na potencjał nazwiska i talent.
„Nirwana” – czerpiąca inspirację z tak różnych źródeł, jak „Upadłe anioły” i „2046” Kar Wai Wonga czy, znacznie nam już bliższych kulturowo, „Samotnych” Davida Ondřička – jest filmem intrygującym. Znamionuje też duży potencjał reżysera. Trudno jednak orzec już dziś, czy w przyszłości Wołoszyn stanie się tak sławny jak Chińczyk, czy też rozmieni swój talent na drobne jak Czech.