Opowieść o przewrotnym przeżywaniu tego, co teoretycznie stanowić powinno największe szczęście w życiu każdej kobiety. O tym, w jaki sposób funkcje społeczne, regulowane kulturowością i całą związaną z tym otoczką obyczajową, ulegają rozmaitym przeobrażeniom i wariacjom. To właśnie ze stereotypami i zbędnym szufladkowaniem ról życiowych rozprawia się „Obcy we mnie” – znakomita niszowa produkcja niemieckiej reżyserki Emily Atef.
Rodzicielskie wariacje
[Emily Atef „Obcy we mnie” - recenzja]
Opowieść o przewrotnym przeżywaniu tego, co teoretycznie stanowić powinno największe szczęście w życiu każdej kobiety. O tym, w jaki sposób funkcje społeczne, regulowane kulturowością i całą związaną z tym otoczką obyczajową, ulegają rozmaitym przeobrażeniom i wariacjom. To właśnie ze stereotypami i zbędnym szufladkowaniem ról życiowych rozprawia się „Obcy we mnie” – znakomita niszowa produkcja niemieckiej reżyserki Emily Atef.
Film bezwzględnie obnaża słabości „świeżo upieczonej” matki, która po porodzie nie potrafi odnaleźć się w nowej, nieznanej sobie wcześniej rzeczywistości, w którą nikt nie chce jej wprowadzić. Pozostawiona sam na sam z bagażem odmiennych jak dotąd powinności względem drugiego człowieka, nie wytrzymuje milczącej presji otoczenia, które domaga się wypełniania narzuconego odgórnie obowiązku bycia po właściwej stronie modelu szczęśliwej, kompletnej rodziny, w której każdy ma ściśle wyznaczone sobie zadania i funkcje do spełnienia. Granic tych oczywiście nie należy przekraczać, gdyż grozi to zakłóceniem pewnego ładu, jaki wymyślili sobie ludzie, sądząc, że został on im objawiony przez samego Boga. „Obcy we mnie” wychodzi więc poza zaściankowość, poszerza horyzonty i podejmuje próbę odpowiedzi na pytanie: co się wydarzy, jeśli role zostaną zamienione? Jeśli to partner kobiety, a ojciec dziecka, zmuszony jest do tego, ażeby stanąć po drugiej stronie układu, przejąć całą materię nakazów i poświęceń, które przywykło się przypisywać wyłącznie osobom płci żeńskiej?
Okazuje się, że ów prowodyr poczęcia, czyli mężczyzna, jeśli zostanie przyparty do muru, w obliczu konieczności równie dobrze jest w stanie właściwie odnaleźć się w nowej roli. Filmowy Julian znacznie lepiej radzi sobie z niemowlęciem niż jego biologiczna matka Rebeka. Coś tu jest nie tak – myśli widz – jak można nie cieszyć się z faktu, że zostało się rodzicem? Atef nie daje jednoznacznej odpowiedzi na to nurtujące pytanie. Do dziś przecież zjawisko depresji poporodowej budzi wiele kontrowersji i stanowi zagadkę trudną do rozwikłania. Podobnie w przypadku Rebeki, o której wiadomo tyle, że początkowo raduje się swoim błogosławionym stanem. Jednak już od pierwszej chwili, gdy nowy człowiek pojawia się na świecie, ona patrzy na niego z pogardą, boi się nim zajmować. Dopiero wtedy, gdy zauważa, że stanowi dla niego zagrożenie, wycofuje się z życia rodzinnego i ucieka, woli bowiem stracić samą siebie niż doprowadzić do wyrządzenia krzywdy maluchowi. Chociażby przez wzgląd na to nie można odmówić kobiecie miłości do dziecka. Jednak zmęczenie i konieczność skoncentrowania wszystkich posiadanych sił oraz uwagi na jednej małej istocie, która na dodatek często nie ma zamiaru współpracować, przysparza trudności; także brak jakiejkolwiek pomocy z zewnątrz prowadzi do patologicznej sytuacji – Rebeka nie ma już skąd czerpać energii życiowej, optymizmu. Wszystko, co miała dobrego, musiała oddać. Świadomość ta przytłacza ją coraz mocniej, aż doprowadza na skraj rozpaczy, z której nikt nie ma zamiaru jej w porę wyratować. Musi dojść niemal do tragedii, żeby świat dowiedział się o tym, że dzieje się coś złego. Dopiero więc gdy Rebeka trafia do szpitala, wyczerpana fizycznie i psychicznie, zewsząd przychodzi pomoc – lecz ofiarowywana nie jej, ale Julianowi. To teraz przecież na jego barkach ciąży obowiązek wychowywania Lukasa, choć teoretycznie jego jedynym zmartwieniem powinno być przynoszenie pieniędzy do domu. Dlatego nie należy czynić nic innego, jak tylko mu współczuć, a całą winę zrzucić na wyrodną matkę, która wcale nie interesuje się własnym dzieckiem.
Traktując problem powierzchownie, widz utożsamia się – mniej lub bardziej świadomie – z osobistym dramatem ojca, który w mgnieniu oka stracił nie tylko swoją partnerkę, lecz przede wszystkim matkę własnego syna, jednoczy się z nim podczas niesienia tego krzyża. Rebeka pozostaje daleko poza zasięgiem naszego współczucia, czujemy bowiem, że na nie zwyczajnie nie zasłużyła. Denerwuje nas widok niezaradnej kobiety, która teoretycznie przecież zawsze powinna znajdować w sobie siłę i chęci do tego, by wstawać z łóżka uśmiechniętą, odnajdywać sens życia, dbać o siebie, itd. Zatem jej anemiczność i niezdolność do szybkiego doprowadzenia się do należytego porządku przyprawia widza o lekką irytację.
Z takim uczuciem można wyjść z kina, udać się do domu i położyć spać. W nocy jednak nietrudno znów o tym filmie nie pomyśleć, zastanowić się raz jeszcze: dlaczego? Przecież problemu tego typu nie spotkamy wyłącznie na ekranie, to zaiste rzeczywistość – jednak wciąż taka, która pozostaje poza obrębem oficjalnych przekonań i tematów do wysnuwania refleksji. Tak, o tym się zwyczajnie głośno nie mówi, lecz udaje się, że takie sytuacje nie istnieją, a jeśli już się pojawiają, to są na tyle sporadyczne, że nie warto wystawiać im ołtarzyka pod postacią propagandy na skalę światową. I chociażby dlatego właśnie „Obcy we mnie” jest produkcją wyjątkową, ocierającą się o sprawy bolesne. Nie potrzeba było wielu słów, by stworzyć naprawdę dobry scenariusz, zbudować realistyczny, pozbawiony patosu świat przedstawiony. Wystarczają gesty, zaś przejmująca cisza tylko przekonuje widza, jak bardzo człowiek pozostaje bezradny w kluczowych momentach swego życia.
Po głębszej analizie tego, co się zobaczyło w kinie, widz zaczyna się zastanawiać, jak mógł być przedtem aż tak egoistyczny, by obarczyć wyłączną winą za niepomyślny bieg wydarzeń główną bohaterkę, która sama nie otrzymała pomocy w momencie, kiedy tak bardzo jej potrzebowała. Najłatwiej jest przecież odrzucić i zbluzgać najsłabszych. „Obcy we mnie” burzy zatem wszelkie stereotypy i daje naprawdę niezłą przestrogę dla wszystkich ograniczonych umysłów, które postrzegają świat tylko tak, jak chcą, by go widzieć.