Fantastyka Bliskiego Zasięgu: Trzecia Apokalipsa [Konstantin Łopuszanski „Listy martwego człowieka” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl W tym samym roku, w którym doszło do katastrofy w Czarnobylu Konstantin Łopuszanski – wierny i pojętny uczeń Andrieja Tarkowskiego – nakręcił przejmujący dramat science fiction, w którym przedstawił świat po nuklearnej apokalipsie. „Listy martwego człowieka” wzbudziły zachwyt i niepokój w Europie Zachodniej. Tym dziwniejszy może wydawać się fakt, że dziś to film niemal całkowicie zapomniany. Pewnie dlatego, że przedstawia wizję przyszłości, w której nie ma nawet cienia nadziei.
Fantastyka Bliskiego Zasięgu: Trzecia Apokalipsa [Konstantin Łopuszanski „Listy martwego człowieka” - recenzja]W tym samym roku, w którym doszło do katastrofy w Czarnobylu Konstantin Łopuszanski – wierny i pojętny uczeń Andrieja Tarkowskiego – nakręcił przejmujący dramat science fiction, w którym przedstawił świat po nuklearnej apokalipsie. „Listy martwego człowieka” wzbudziły zachwyt i niepokój w Europie Zachodniej. Tym dziwniejszy może wydawać się fakt, że dziś to film niemal całkowicie zapomniany. Pewnie dlatego, że przedstawia wizję przyszłości, w której nie ma nawet cienia nadziei.
Konstantin Łopuszanski ‹Listy martwego człowieka›Dwa sierpniowe dni 1945 roku całkowicie odmieniły sposób myślenia przywódców światowych mocarstw na temat przyszłej wojny. Zrównanie z ziemią przez Amerykanów Hiroszimy i Nagasaki stało się początkiem nowej ery. Od tej pory nad całym globem będzie unosił się – w epoce zimnej wojny namacalnie wręcz odczuwalny – strach przed konfliktem atomowym. Strach ten przeniknie również do popkultury, rozpisywać się będą na jego temat pisarze fantastycznonaukowi, obojętni nie pozostaną również filmowcy. Ci ostatni radzili sobie z tematem na różne sposoby. Jedni poszli śladem czeskiego reżysera Otakara Vávry i jego „ Krakatitu” (1947) i potraktowali sprawę nadzwyczaj poważnie, jak Stanley Kramer w „Ostatnim brzegu” (1959), według powieści Nevila Shute’a, czy Nicholas Meyer w bardzo głośnym swego czasu w Polsce Ludowej „Nazajutrz” (1983). Inni natomiast – jak chociażby Stanley Kubrick w „Dr. Strangelove, czyli jak przestałem się martwić i pokochałem bombę” (1964) lub Czech Oldrich Lipský w „Panowie, zabiłem Einsteina” (1970) – woleli rzecz całą wykpić. Kiedy w połowie lat 80. ubiegłego wieku w Związku Radzieckim do władzy doszedł względnie młody, przynajmniej jak na sowieckich genseków, zwolennik umiarkowanych reform, Michaił Gorbaczow, wydawało się, że obawa przed wojną nuklearną ustąpi wreszcie pola międzynarodowej współpracy i polityce rozbrojenia. Niestety, 26 kwietnia 1986 roku miała miejsce awaria, która wstrząsnęła światem – w okolicach prowincjonalnego miasta Czarnobyl, na północy dzisiejszej Ukrainy, doszło do wybuchu w miejscowej elektrowni atomowej. Przywódcy największych potęg, ale też zwykli ludzie, przekonali się wówczas dobitnie, że nawet w czasach odprężenia, gdy Ziemi – przynajmniej w teorii – nie zagraża wojna globalna, nasza planeta wcale nie jest wolna od zagrożeń związanych z rozwojem, choćby pokojowej, energetyki jądrowej. „Listy martwego człowieka” – ponury dramat fantastycznonaukowy Konstantina Łopuszanskiego – miał swoją premierę kilka miesięcy po wydarzeniach w Czarnobylu (dokładnie 13 lutego 1987 roku), ale powstawał właśnie wtedy, gdy cały świat z zapartym tchem śledził to, co dzieje się na pograniczu dwóch sowieckich republik, Ukrainy i Białorusi. Nie ma się więc co dziwić, że gdy pokazano film na Zachodzie, wywarł on wstrząsające wrażenie. Swoją przerażającą postapokaliptyczną wizją bił bowiem na głowę amerykańskie „Nazajutrz” i wszystkie jego późniejsze, kinowe i telewizyjne, klony. Konstantin Łopuszanski urodził się w 1947 roku w ukraińskim Dniepropietrowsku. Początkowo nie zamierzał jednak wiązać się ze światem filmu. Jako dwudziestotrzylatek ukończył konserwatorium w Kazaniu i został zawodowym… skrzypkiem. Kilka lat później mógł do swojego curriculum vitae dorzucić jeszcze dyplom ukończenia renomowanego konserwatorium leningradzkiego. W tym momencie zupełnie nieprawdopodobny wydawał się fakt, że mógłby robić w życiu coś innego, niż zajmować się muzyką. A jednak! Momentem przełomowym w życiu Łopuszanskiego okazało się spotkanie z Andriejem Tarkowskim, legendarnym radzieckim reżyserem, autorem „ Andrieja Rublowa” (1966), „Solaris” (1972), „Zwierciadła” (1974). Pod jego wpływem muzyk postanowił zapisać się na moskiewskie Wyższe Kursy Scenariuszopisarstwa i Reżyserii, które ukończył w 1979 roku. Jego pracą dyplomową był krótkometrażowy filmik „Sliozy w wietriennuju pogodu” (1978). Z profesjonalnym kinem po raz pierwszy, pracując – jako asystent Tarkowskiego – przy „Stalkerze” (1979). Trzeba przyznać, że trafił idealnie. Nie dość, że dane mu było podglądać jednego z najwybitniejszych reżyserów w dziejach światowej kinematografii, to na dodatek brał udział w powstaniu filmu – mówiąc ostrożnie, by nie popaść w egzaltację – wybitnego. Przy okazji „Stalkera” poznał również, co okaże się niezwykle ważne dla późniejszej kariery eksskrzypka, Borysa Strugackiego. W 1980 roku Ukrainiec zrealizował kolejną krótkometrażówkę, półgodzinne, opowiadające o wojennej blokadzie Leningradu „Solo”. Scenariusz wyszedł spod pióra pisarki Albiny Szulginy, a główną rolę zagrał – „pożyczony” od mistrza Andrieja – Nikołaj Grinko. Film uhonorowano Grand Prix Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Filmów Dokumentalnych i Krótkometrażowych w hiszpańskim Bilbao. Nie zmieniło to jednak faktu, że Łopuszanskiego nadal postrzegano jedynie jako zdolnego, choć już nie takiego młodego, ucznia Tarkowskiego. By udowodnić, że jest nie tylko epigonem, musiał nakręcić wreszcie pełnometrażową fabułę. Okazało się to niełatwe, zwłaszcza po tym jak autor „Nostalgii” zdecydował się pozostać na stałe poza granicami Związku Radzieckiego. Dopiero w 1986 roku leningradzkie studio filmowe zdecydowało się pozwolić jego „wychowankowi” na nakręcenie kinowego debiutu. Scenariusz powstał przy współudziale dwóch pisarzy science fiction, Wiaczesława Rybakowa (w Polsce znanego z powieści „Grawilot Cesarzewicz”) oraz… Borysa Strugackiego. „Listy martwego człowieka” przedstawiają świat po nuklearnej zagładzie, do której doszło – jeśli to w ogóle możliwe – zupełnie przypadkowo. Operator w amerykańskiej bazie wojskowej rozlał kawę na pulpit i chcąc ratować sprzęt, niechcący nacisnął przycisk startu rakiety. To wywołało efekt domina, prowadząc prosto do – rozegranej w skali globalnej – trzeciej wojny światowej. Skutki tego nieszczęśliwego zrządzenia losu okazały się katastrofalne. Większość ludzi straciła życie, a ci, którzy przetrwali, muszą teraz ukrywać się pośród gruzowisk, w cudem ocalałych piwnicach i bunkrach. Jedynym wybawieniem może być tzw. Centralny Bunkier, ale do niego wpuszczeni zostaną tylko wybrani, u których lekarze nie wykryją żadnych objawów chorobowych. A takich jest niewielu. Skażenie promieniotwórcze bądź też szok psychiczny przemieniły bowiem ocaleńców z zagłady w ludzkie wraki, bezwolnie oczekujące nadejścia śmierci, bez jakiejkolwiek nadziei na poprawę sytuacji. Jednym z tych, którzy przetrwali atomowy armagedon, jest naukowiec Lasker. Stracił całą rodzinę, ale nie potrafi się z tym pogodzić. W myśli wciąż „pisze” listy do swego nieżyjącego syna Eryka, zdając mu dokładne relacje ze swoich codziennych czynności i trosk. Jako człowiek nauki, odczuwa on spoczywającą na jego barkach, choć przecież niczym niezawinioną, odpowiedzialność za to, co się wydarzyło. Stara się więc, w miarę swych niewielkich możliwości, nieść pomoc potrzebującym. Codziennie, narażając się na skażenie, przemierza zrujnowane ulice czegoś, co kiedyś było miastem, by doglądać mieszkającą pod opieką dwóch kobiet grupę pogrążonych w katatonii dzieci. Jego marzeniem jest, by dostały się one do Centralnego Bunkra, bo tylko to zagwarantowałoby im przeżycie. Niestety, trawione przez niewidzialne choroby, pogrążone w milczeniu, nie rokują one żadnej nadziei na wyzdrowienie – ani fizyczne, ani psychiczne. Patrząc na powolną śmierć dzieci, Lasker kontempluje rozkład społeczeństwa i atrofię więzi międzyludzkich. Jedyne, co w takiej sytuacji naprawdę może dla nich zrobić, to pomóc przy kopaniu kolejnego dziecięcego grobu. Mimo to podejmuje jeszcze jedną rozpaczliwą próbę ich ocalenia – jeśli nie w wymiarze fizycznym, to przynajmniej duchowym. Uczy je więc wiary w Boga Zbawiciela, a gdy nadchodzą Święta Bożego Narodzenia konstruuje prawdziwie postindustrialną i postapokaliptyczną choinkę. Oczywiście, wszystkie te działania skazane są z góry na klęskę, ale stary uczony ma świadomość tego, że obowiązkiem nielicznych ocalałych dorosłych jest zapewnić niczego nieświadomym dzieciom godną śmierć. Lasker staje się zatem kolejną inkarnacją Janusza Korczaka, który – choć miał możliwość wyjścia z getta i ukrycia się po aryjskiej stronie Warszawy – dobrowolnie towarzyszył swoim wychowankom w ostatniej drodze do komór gazowych nazistowskiego obozu masowej zagłady w Treblince. Stary Doktor nie traktował tego gestu jako poświęcenia, to był jego moralny obowiązek, najzwyklejszy przejaw człowieczeństwa i humanitaryzmu – tym bardziej potrzebny, w im bardziej anormalnych czasach przychodzi żyć. Czy Łopuszanski znał historię doktora Korczaka, trudno stwierdzić. Faktem jednak pozostaje, że świadomie parokrotnie nawiązał w „Listach martwego człowieka” do okresu – jak napisał w jednym z wierszy Zbigniew Herbert – „Drugiej Apokalipsy”, wplatając do swego filmu fragmenty dokumentalnych zdjęć z czasu wojny (płonące budynki i ulice). Nie one jednak, jak mogłoby się wydawać, robią najbardziej wstrząsające wrażenie. To wywołane jest przez oddaną z szokującym wręcz realizmem i pietyzmem wizję miasta po nuklearnej katastrofie. Stosy gruzów i ruin, wśród których jak szczury gnieżdżą się ludzie. Niebo zasłane ciemnymi chmurami. Dymy i opary, przez które z trudem przebija się jakiekolwiek światło. Wreszcie – wdeptane w błoto ludzkie ciała, nadgniłe, z wytrzeszczonymi oczyma. Tak musiał wyglądać Leningrad podczas trwającej dziewięćset dni blokady, na temat której reżyser musiał sporo czytać kilka lat wcześniej, gdy przygotowywał się do realizacji krótkometrażówki „Solo”.
|