East Side Story: Jak spuszczone ze smyczy wściekłe psy…
[Paweł Łungin „Car” - recenzja]
W 1566 roku umiera metropolita Wszechrusi Afanasij (Atanazy). Car Iwan, który kilka miesięcy wcześniej powołał do życia opryczninę, rozpoczynając tym samym rządy bezprzykładnego terroru, chce obsadzić teraz na stanowisku głowy Cerkwi Prawosławnej zaufanego sobie człowieka. Wybór pada na znajomego z dawnych lat Fiodora Kołyczowa, znanego pod zakonnym imieniem Filip, pełniącego dotychczas funkcję ihumena monasteru na Wyspach Sołowieckich nad Morzem Białym. Otrzymawszy wezwanie od cara, Filip wyrusza więc do Moskwy – przemierza tym samym ogromne połacie kraju, w którym jak spuszczone ze smyczy wściekłe psy panoszą się oprycznicy. Z powodu ich działalności Ruś pogrąża się w okrucieństwie; gwałty, rabunki i mordy stają się codziennością; widok wisielców i spalonych grodów nikogo już nie dziwi. Nikogo poza Filipem, który przez piętnaście lat żył za murami klasztoru na dalekiej północy. Przejeżdżając przez jedno ze zniszczonych miast, zakonnik ratuje życie dziesięcioletniej Maszy, której rodzice padli ofiarą terroru; zabiera ją ze sobą do Moskwy i tym samym umożliwia dziewczynce poznanie człowieka, na którego barkach spoczywa odpowiedzialność za śmierć jej matki i ojca. Propozycja cara zaskakuje sołowieckiego ihumena, prosi więc o czas do namysłu. Wkrótce po pierwszym spotkaniu z carem, Filip trafia na ulicy na swego krewnego, wojewodę Fiodora Kołyczowa – ten ostrzega go przed pogrążającym się w szaleństwie Iwanem; radzi, by uciekał od niego jak najdalej. Zakonnik, wbrew dobrym radom, postanawia jednak podjąć wyzwanie; wierzy, że z Bożą pomocą zdoła okiełznać gniew i drapieżność monarchy. Choć doskonale zdaje sobie sprawę, że car to zaledwie wierzchołek góry lodowej rozpętanego terroru. By go zakończyć, będzie musiał zmierzyć się również z najważniejszymi oprycznikami, wiernie stojącymi u boku władcy – Malutą Skuratowem, niemieckim najemnikiem Heinrichem von Stadenem, Aleksiejem Basmanowem i jego synem Fiodorem. Czy starczy mu na to odwagi i sił?
Wojna z Polską przynosi Iwanowi same rozczarowania. Po klęsce pod Połockiem, z obawy przed carską złością, wojewoda Kołyczow w tajemnicy wraca z najbliższymi sobie ludźmi do Moskwy. Nie udaje się jednak przed oblicze władcy, ale pod osłoną nocy skrywa się w siedzibie metropolity. Wieść o powrocie żołnierzy pokonanych przez wojska Zygmunta Augusta szybko jednak roznosi się po stolicy – wkrótce też wszyscy zostają aresztowani i oddani w ręce oprawcy Skuratowa. Wstawiennictwo metropolity nic nie jest w stanie zmienić; gniew monarchy może bowiem ukoić jedynie okrutna śmierć zdrajców. Broniąc krewniaka, Filip naraża się jednak Iwanowi, który każdy sprzeciw traktuje jako atak na państwo i siebie samego. Od tego momentu los kapłana jest już w zasadzie przesądzony; chociaż – zanim spotka się ze Stwórcą – będzie musiał jeszcze wziąć udział w bezdusznej i wyrafinowanej grze, jaką zaplanuje dla niego car. Grze, w której to monarcha będzie pociągał za wszystkie sznurki i decydował o losie wszystkich pionków. Konflikt Iwana z Filipem – traktowany jako waśń pomiędzy władzą świecką a duchowną – przywodzi na myśl także pewne odległe wydarzenie z dziejów Polski: równie tragicznie zakończony spór króla Bolesława Śmiałego z biskupem krakowskim Stanisławem ze Szczepanowa. I chociaż nie powinno się w obu tych nieporozumieniach doszukiwać zbyt daleko idących analogii (Bolesław mimo wszystko miał dużo racji, skazując Stanisława na „obcięcie członków”, na dodatek, mimo pewnej dozy pychy i okrucieństwa, nie był psychopatycznym maniakiem), nie sposób przy okazji „Cara” nie przywołać liczącego już prawie czterdzieści lat obrazu Witolda Lesiewicza „Bolesław Śmiały” (1971). Tym bardziej że Łungin nie stroni od nawiązań do innych obrazów; kto wie, może więc i dzieło Polaka było mu również pomocne w pracy nad opowieścią o „szaleństwie cara Iwana”. Poza tym bez większego wysiłku można dostrzec także odniesienia do „Quo vadis”, względnie „Gladiatora” (w scenie walki skazańców z niedźwiedziem). Przy okazji okazuje się też, jak wiele wspólnego miał „trzeci Rzym” (to znaczy Carstwo Moskiewskie) z „pierwszym Rzymem” (czyli cesarstwem z czasów Tyberiusza, Kaliguli czy Nerona).
Film Pawła Łungina opiera się przede wszystkim na dwóch – skrajnie odmiennych, ale niezmiernie poruszających – kreacjach aktorskich. Oleg Jankowski w roli metropolity Filipa to wcielenie siły ducha, prawości i świętości; Piotr Mamonow jako car Iwan jest jego idealnym przeciwieństwem. Bo choć imię Boga nie schodzi z jego ust i niezwykle często możemy zobaczyć go na ekranie pogrążonego w modlitwie, to jednak przejawiane przez niego okrucieństwo lokuje go w zupełnie innych rejonach zaświatów. Bez dwóch zdań, odtwórca tytułowej postaci miał wdzięczniejsze – chociaż wcale nie łatwiejsze, jak mogłoby się wydawać – zadanie. Zło jest przecież znacznie bardziej „fotogeniczne”, daje aktorowi więcej możliwości, pozwalając na zastosowanie dużo szerszego wachlarza środków ekspresji. Mamonow wykorzystał tę szansę znakomicie. Jego car jest człowiekiem pełnym sprzeczności, rozrywanym przez wewnętrzne demony, stopniowo pogrążającym się w psychozie. Staje się tym samym nie tylko sprawcą, ale i ofiarą rozpętanego przez siebie bestialstwa, które uczynił sposobem na życie, utrzymanie i umocnienie władzy. W starciu z Filipem zwycięża, bo taka jest kolej rzeczy – zasady darwinizmu społecznego miały już, jak widać, swoje zastosowanie w XVI wieku, na długo przed narodzinami brytyjskiego badacza i myśliciela. Jankowski z kolei stworzył postać świętego bez konieczności wdrapywania się na piedestał i stąpania w butach na koturnach. Gra wspaniale, emanując wewnętrzną mocą; ze słabości kapłana, który nie jest w stanie przeciwstawić się majestatowi autokratycznego cara, czyni jego siłę – bo to w końcu on okazuje się moralnym zwycięzcą. Życzyć by sobie należało, aby każdy święty wypadał na kinowym ekranie tak przekonująco!
Łungin uczynił z „Cara” widowisko w iście Szekspirowskim stylu, przydając mu zarazem cech antycznej tragedii. W pamięć zapadają przede wszystkim dwie sceny – i zapewne nie bez powodu są to sceny otwarcia i finału. W pierwszych sekwencjach widzimy Iwana Groźnego pogrążonego w modlitwie, na głos czytającego fragmenty „Apokalipsy świętego Jana”; w tym samym czasie w przebitkach pojawiają się oprycznicy terroryzujący kraj. Na zakończenie natomiast reżyser wbija nam w świadomość obraz osamotnionego władcy na tronie, który z coraz większym przerażeniem w oczach rozgląda się dokoła i pyta: „Gdzie jest mój lud?”. To właśnie ta scena nie przypadła do gustu profesorowi Dmitrijowi Antonowowi. I jakkolwiek ma on rację, dowodząc, że trudno byłoby oczekiwać takiego zachowania od cara w 1569 roku, to jednak artystyczna wizja twórcy doskonale pointuje przesłanie jego dzieła. Niestety, pomiędzy prologiem a epilogiem są jeszcze dwie godziny filmu – w zdecydowanej większości nie wykraczającego poza standardy podobnych produkcji. Eksponując jedynie dwie postaci dramatu, autor scenariusza, a w ślad za nim reżyser, dokonał kastracji wielu innych, nie mniej interesujących wątków, tym samym zbliżając „Cara” do konwencji – co prawda nadzwyczaj kosztownego, ale tylko – teatru telewizji. Przy jednoczesnym braku rozmachu, widocznym chociażby w scenach batalistycznych (vide walki o most pod Połockiem), Łungin nie uniknął najzwyczajniejszej nudy. Można mieć też zastrzeżenia do montażu, nie wszystkie fragmenty bowiem logicznie się zazębiają. Swoją drogą, ciekawe jak wyglądała pierwotna wersja obrazu, ponieważ – jak głosi „wieść gminna” – po pierwszych pokazach reżyser ponoć znacznie przemontował swoje dzieło. Czyżby więc było jeszcze gorzej?
Grający cara Iwana Groźnego Piotr Mamonow urodził się w Moskwie w 1951 roku, na słynnym dzięki pieśni Wołodii Wysockiego Bolszom Karietnom. Takie miejsce urodzenia zobowiązuje, nic więc dziwnego, że z dwóch szkół średnich wyrzucili go za „urządzanie cyrku”. Podobny charakter miał również jego aktorski debiut w wieku dziewiętnastu lat – pełen absurdu monodram „Levi’s” Mamonow wystawił w miejskim… trolejbusie. Przez jakiś czas zarabiał na życie jako ładowacz, pracownik łaźni oraz windziarz w siedzibie Związku Pisarzy ZSRR. Pisał wiersze i piosenki; na początku lat 80. ubiegłego wieku, wespół z Aleksandrem Lipnickim, stworzył – z przerwami istniejący po dziś dzień – awangardowy zespół rockowy Zwuki Mu (z którym nagrał prawie dwadzieścia płyt). Jako aktor filmowy zadebiutował w dramacie sensacyjnym Raszyda Nugamowa „Igła” (1988), gdzie partnerował innemu legendarnemu rockmanowi, Wiktorowi Cojowi z grupy Kino. Dwa lata później zagrał w „Taxi Blues” (1990) Łungina, dzięki czemu stał się znany szerszej publiczności. Na początku nowego tysiąclecia muzyk i aktor przeżywał bardzo poważne kłopoty zdrowotne, związane – czego nie ukrywał – z nadużywaniem alkoholu i narkotyków. Po zapaści, jaką przeszedł w 2003 roku, udało mu się jednak zerwać z nałogami. Na szczęście, bo pewnie w przeciwnym razie nie byłoby mu dane stworzyć tak wspaniałej i przejmującej kreacji w „
Wyspie”, za którą został zresztą uhonorowany „Złotym Orłem” za 2006 rok (w kategorii: najlepsza rola męska). Dla odtwórcy postaci metropolity Filipa, Olega Jankowskiego (między innymi „Zwierciadło” i „Ofiarowanie” Andrieja Tarkowskiego oraz „
Bikiniarze” Walerija Todorowskiego), rola w „Carze” okazała się ostatnim występem przed kamerą. Wybitny aktor zmarł bowiem 20 maja 2009 roku, krótko po ukończeniu zdjęć i zaledwie trzy dni po paryskiej prapremierze dzieła.