Bardzo wiele starych męskich zakonów wkomponowało go w swoje stroje. Czasami miał on rozmiar normalny, czasami dość mocno zredukowany, raczej symboliczny. W sumie to bez znaczenia, bo żeby nie wiem ilu mnichów naciągało go na przyozdobione tonsurami głowy, i tak określenie „człowiek w kapturze” kojarzy się jednoznacznie i wybitnie niemonastycznie. Ridley Scott wraz ze swoim ulubionym aktorem wraca w „Robin Hoodzie” do jednego z najbardziej nośnych i żywotnych mitów naszej kultury.
O lwie zabitym przez mrówkę i nie tylko…
[Ridley Scott „Robin Hood” - recenzja]
Bardzo wiele starych męskich zakonów wkomponowało go w swoje stroje. Czasami miał on rozmiar normalny, czasami dość mocno zredukowany, raczej symboliczny. W sumie to bez znaczenia, bo żeby nie wiem ilu mnichów naciągało go na przyozdobione tonsurami głowy, i tak określenie „człowiek w kapturze” kojarzy się jednoznacznie i wybitnie niemonastycznie. Ridley Scott wraz ze swoim ulubionym aktorem wraca w „Robin Hoodzie” do jednego z najbardziej nośnych i żywotnych mitów naszej kultury.
Ridley Scott
‹Robin Hood›
EKSTRAKT: | 70% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Robin Hood |
Dystrybutor | UIP |
Data premiery | 14 maja 2010 |
Reżyseria | Ridley Scott |
Zdjęcia | John Mathieson |
Scenariusz | Brian Helgeland |
Obsada | Russell Crowe, Cate Blanchett, Danny Huston, Mark Strong, Matthew Macfadyen, Kevin Durand, William Hurt, Max von Sydow, Scott Grimes, Eileen Atkins, Léa Seydoux, Mark Addy, Simon McBurney, Oscar Isaac |
Muzyka | Marc Streitenfeld |
Rok produkcji | 2010 |
Kraj produkcji | USA, Wielka Brytania |
Czas trwania | 140 min |
WWW | Strona |
Gatunek | dramat, przygodowy |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Był świeżo upieczonym i bodaj najmłodszym generałem francuskiej armii, do niedawna oficerem wojsk artylerii, której użycie doprowadził do perfekcji dzięki genialnemu talentowi matematycznemu wspierającemu balistyczne zmysły, przyszłym cesarzem Francji i jednym z najbardziej niesamowitych władców w dziejach świata, kiedy powiedział: Europa to kretowisko, tylko na Wschodzie można dokonać rzeczy wielkich. Rychło po ukończonej kampanii wojennej w Italii został przez francuski parlament wysłany do Egiptu, gdzie miał podgryzać potęgę angielskiego imperium. Tam wojował z mamelukami, odkrywał dla Europy kulturę starożytną krainy piramid i marzył o wyprawie do Indii śladami Aleksandra Macedońskiego.
Napoleon Bonaparte nie był pierwszym Europejczykiem, który uważał, że splendor i chwała drzemią gdzieś tam, na wschodzie. Stary Świat miał w swej historii trwający ponad dwa stulecia epizod wojen krzyżowych, które były napędzane tym samym w ogromnym stopniu pragnieniem i tym samym mirażem. Złudzeniem krain bogatych, bajkowych omalże, które tylko czekają na odpowiednio zdeterminowanych śmiałków, by przychylić im nieba. Ciągnącym do Lewantu Frankom, Normanom, najemnikom z Anglii i z Niemiec, a nawet Wikingom nie chodziło tylko o zniszczenie „przeklętej rasy, kompletnie oddzielonej od Boga”, Turków Seldżuckich, którzy w tym czasie zalali tereny Ziemi Świętej, docierając aż do Azji Mniejszej (walcząc nade wszystko z Arabami, ale kogo to obchodziło). Wszyscy doskonale wiedzieli, że w tym przedsięwzięciu idzie nade wszystko o bezkarne (docześnie i pośmiertnie) plądrowanie i mordowanie, zdobywanie nowych ziem i wielkiej sławy. Krainy ogromnych możliwości kusiły niczym syreny śpiewające przywiązanemu do masztu łodzi Odyseuszowi.
Pokusom ulegało wielu, królów nie wyłączając.
Ridley Scott zrobił swój interesujący film, skutecznie omijając wszystkie pułapki wtórności czyhające z oczywistych względów na tym do cna wyeksploatowanym terenie. W końcu temat doczekał się – jeśli dobrze przywołuję przeczytany gdzieś artykuł – ponad trzydziestu rozmaitych ujęć, w tym tak różnych jak kultowy angielski „Robin of Sherwood” (Michael Praed, postać Nazira, znakomity Nickolas Grace jako szeryf Nottingham, czarowna muzyka Clannadu, Herne, Władca Drzew i niesamowity mistyczny klimat zbudowany na pomieszaniu pogaństwa i chrześcijaństwa), disneyowska kreskówka ze zwierzętami w rolach głównych czy parodia Mela Brooksa „Faceci w rajtuzach” (co ważne, z udanie przetłumaczoną na język polski warstwą dialogową: „Nie weźmiesz jej w obroty bez małżeńskiej roty, bo wylecę z roboty”). Jak się to twórcy „Gladiatora” udało? Ano głównie dzięki temu, że jego „Robin Hood” nie do końca jest o Robin Hoodzie (jeśli mnie pamięć nie myli, to kultowe imię pada w filmie tylko raz, na samym końcu). Scott kompletnie zignorował to, na czym skupiała się większość klasycznych ujęć tego tematu, czyli przepychanki banity z szeryfem Nottingham, pamiętny turniej łuczniczy i tym podobne „standardy”, umieszczając Robina Longstride’a na znacznie szerszym planie niźli Las Sher. Uczynił go mianowicie łucznikiem w armii krzyżowej króla Anglii, Ryszarda Lwie Serce.
Monarcha ów, władający Anglią Norman, który ni w ząb nie znał języka własnych poddanych, a na swoich włościach przebywał wszystkiego do kupy podobno jakieś pół roku, zajmował się głównie prowadzeniem wojen z Francuzami. Ambicja i potrzeba chwili pchnęła go do przewodzenia trzeciej z kolei wyprawie krzyżowej, która miała odbić Jerozolimę z rąk Arabów, zdobytą przez nich po klęsce, jaką zadał wojskom Królestwa Jerozolimskiego Saladyn w bitwie na Rogach Hittinu. Celu nie udało się zrealizować. Rozejm zawarty z Saladynem gwarantował chrześcijańskim pielgrzymom bezpieczny wstęp w mury miasta, ale król nigdy z tego przywileju nie skorzystał. Poprzysiągł, że jego stopa nie postanie w Jeruzalem, dopóki nie wyprze pogan z Ziemi Świętej. Potrzebował nowego wojska, potrzebował pieniędzy.
Wyruszył do Europy. W trakcie morskiej podróży okręt z Ryszardem na pokładzie rozbił się w pobliżu Akwilei. Chcąc nie chcąc, król i czterech towarzyszących mu rycerzy, podając się za ubogich pielgrzymów, wyruszyli w niebezpieczną podróż lądem, kierując się ku ziemiom szwagra Ryszarda, księcia saskiego Henryka Lwa. Po drodze mieli włości księcia austriackiego, który angielskiego monarchę serdecznie nienawidził za doznane ongiś zniewagi. Podczas wizyty w gospodzie rozpoznano ich, Lwie Serce mimo chędogiego stroju nosił na palcu bogaty pierścień, a na dokładkę, jak na arystokratę przystało, zamówił pieczonego kurczaka. Pojmali go ludzie niechętnego mu Leopolda V. Książę przekazał znamienitego jeńca cesarzowi niemieckiemu, który zażądał od angielskiego dworu 150 tysięcy marek okupu. Kosztem olbrzymiego wysiłku zebrano 2/3 tej sumy (podwyższono wszystkie podatki, od właścicieli ziemskich zebrano drakońskie ekstra daniny (czwartą część wartości wszystkich posiadłości), skonfiskowano skarby kościelne, słowem: ogołocono Anglię z gotowizny). Lwie Serce opuścił więzienie i wkrótce potem w obronie należących do rodu Andegawenów włości w północnej Francji rozpoczął wojnę z jej królem, Filipem, w której odniósł szereg zwycięstw. Traf chciał, że na początku roku 1199 wieśniacy odkryli w okolicach Chalus skarb pochodzący jeszcze z czasów rzymskich. Przejął go, wedle prawa, włodarz ziem, wszelako Ryszard, spłukany do cna, zażądał jego części dla siebie. Gdy wicehrabia Aimar V jasno powiedział, co sądzi o tym żądaniu i w którym dokładnie rejonie anatomicznym je ma, monarcha Anglii na czele najemnej armii ruszył na jego ziemie, spalił je i spustoszył, po czym obległ zamek Chalus-Chabrol.
I tam właśnie zastajemy najjaśniejszego pana na początku filmu. Tam też widzimy, jak ginie od strzały kucharza, którzy korzysta z okazji, że wygłodniali żołnierze rzucają się na przyniesiony przezeń gar ze strawą, by sobie trochę postrzelać. Obiera na cel angielskiego monarchę szalejącego na koniu wśród swych żołnierzy i trafia go w szyję. Ktoś musi razem z koroną zawieźć do Anglii wiadomość o śmierci władcy. Tak rusza fabuła filmu.
Ridley Scott zdecydowanie odrzucił wizję Robina z Locksley jako człowieka, który po prostu ustrzelił w lesie królewskiego jelenia, zdybany przez leśniczego dał mu po gębie, a jakiś czas potem nastukał próbujących go aresztować żołnierzy szeryfa z Nottingham, kończąc jako wywołaniec. Podobnie nie spodobał się reżyserowi motyw filantropijny nieodmiennie z osobą rzezimieszka z Sherwood związany, piękny nawet, lecz do bólu naiwny. Naszego bohatera poznajemy jako łucznika służącego pod panem Coeur-de-Lion, co bardzo ładnie tłumaczy wybitną biegłość legendy angielskich lasów w precyzyjnym dziurawieniu wszystkiego strzałami. Każdy, kto słyszał o bitwie pod Azincourt, wie doskonale, jak szacowną formacją wojskową byli angielscy łucznicy przygotowywani do tej służby od małego, często na drodze kilkunastoletnich treningów. Droga Robina Longstride’a do bycia człowiekiem, o którym mówiły przybijane do pni drzew listy gończe, była dość skomplikowana i wiodła zarówno przez dworskie intrygi Jana bez Ziemi i jego zausznika Godfryda, jak i przez problemy rodziny Locksley.
Życie w leśnych ostępach, z dala od stanowionego i wymierzanego przez Normanów prawa zaczyna się w ostatnich kadrach filmu. Scott zdaje się mówić: wiecie dobrze, co ten facet robił na jakimś angielskim zakuprzu, wśród drzew, krzewów i śmierdzącej ściółki, po co mam to wszystko powtarzać. Zamiast tego pokażę wam, jak do tego doszło i co się w tym czasie działo w całym państwie i poza nim, na dworze królewskim, za murami fortec, na ziemiach Avalonu i za Kanałem Brytyjskim. I to właśnie zrobił, plastycznie kreśląc historyczny kontekst epoki i niewielki skrawek rządzącej nią polityki. Toteż nie ma w jego „Robin Hoodzie” pojedynków na drewniane lagi toczonych na kładce nad strumieniem, nie ma turnieju łuczniczego i rozszczepionej strzały, nie ma gomółek sera i ociekającego tłuszczem mięsiwa spożywanych pod osłoną liści przez wesołą gromadkę strojną w rajtuzy, nie ma sir Guya z Gisbourne, a szeryf Nottingham jest wyjątkowo żałosnym pajacem, którego widzimy bodaj trzy razy na krzyż. Ale jest kilka innych rzeczy.
Są wyrzuty sumienia żołnierzy, którzy na rozkaz króla Ryszarda wyprowadzili na przedpola twierdzy w Akce prawie trzy tysiące muzułmańskich jeńców, by ich wszystkich na oczach arabskiej armii wymordować; chrześcijan często słyszących z ust kaznodziejów słowa: „God wills it!"; ludzi, u których blizny po takich czynach nigdy nie znikają.
Są pełne rozmachu sceny batalistyczne, gdzie dzieje się wiele i szybko, jest głośno, boleśnie i krwawo. Oblężenie Chalus-Chabrol czy walka na plażach przed francuską inwazja spełniają wysoki standard, jaki Scott ustanowił wizją oblężenia Jerozolimy w „Królestwie niebieskim”. Nie ma tam, co prawda, aż takiego weryzmu, jaki znajdziemy w produkcjach Mela Gibsona („Waleczne serce”, „Apocalypto”), ale i tak widz nie ma wątpliwości, o jak burzliwych i okrutnych czasach się mu opowiada. Pojawiają się prawie wszyscy członkowie bandy Robina (prawie, bo nie ma nigdzie Saracena, którego dwa znakomite warianty – poważny, stonowany, chłodny i morderczy Nazir czy trochę pocieszny, ciepły i sympatyczny Azeem – mieliśmy w serialu „Robin of Sherwood” i filmie „Robin Hood. Książę złodziei”). John Mały i Will Scarlett również są wojakami służącymi pod Ryszardem. Braciszek Tuck świeżo obejmuje parafię w Nottingham, przyjeżdżając wraz ze swoimi ukochanymi pszczelimi ulami. Lady Marion jest twardą, waleczną żoną rycerza, który ją w tydzień po ślubie zostawił i który ma już do niej nigdy nie wrócić. Jest wreszcie Jan bez Ziemi, najmłodszy brat Ryszarda, dziedziczący po nim koronę – bodaj najbardziej krwista i wyrazista postać całego filmu, człowiek doskonale zepsuty i wiarołomny.
Nie ma urokliwego boru pełnego łownej zwierzyny ani skrzących się w słońcu szemrzących strumieni, za to są mroczne, zimne zamki z podłogami usłanymi słomą, niemożebne błoto na drogach i brudne paznokcie. Jest sporo śmierci, gniewu, zgryzoty. Niewiele nadziei, że może być lepiej. Za niezbyt szerokim kanałem wróg, z którym przyjdzie kiedyś walczyć przez cały wiek, i jego wyłaniająca się z mgielnych oparów flota (inwazja pokazana wspaniale, przyznaję, ale chyba z lekką przesadą, gdy idzie o sposób budowy łodzi desantowych, które wyglądają, jakby je wir czasowy wyssał z plaż Normandii podczas D-Day, przepuszczając po drodze przez konwerter metalu na drewno).
Jest nie najgorsze widowisko, pełne intryg, tych wielkich, dworskich, i tych małych, knutych przez próbującą przetrwać trudny czas rodzinę, z niezłymi aktorskimi kreacjami (chociaż Crowe tym razem nie wykrzesał czegoś formatu swojego Maximusa, poradził sobie nieźle), ze stosownym rozmachem, gdy idzie o pracę kamer (efektowne najazdy, przewrotki, szerokie plany), rzetelną robotą ludzi od scenografii, kostiumów i komputerów.
A jednak czegoś brak. Mimo mocnych punktów coś w tym filmie jest „nie halo”. Nie ma mitu, bo przecież dopiero ma się narodzić, póki co przykryty przez wyjątkowo przyziemną politykę i intrygi. I tutaj chyba tkwi problem, który mam z tym filmem. Gdyby w scottowskim dziele chodziło tylko o pokazanie Robina obdartego z mitycznego woalu, jako kogoś, kto ma mroczną stronę, okrutnego, krwawego rzezimieszka względnie cwaniaczka umiejętnie korzystającego z okazji – kupiłbym ten obraz. Ale nie, nie dało się. Echa legendy są echami legendy, więc to nie mogło być tak, żeby „de-hudyd-men” po prostu sobie żył i kombinował, jak tu wyjść na swoje. Potrzebna była Sprawa, coś, co pozwoliło mu rozwinąć skrzydła i cały świat zadziwić. Robin, przebrawszy się w odzienie umarłego rycerza, stał się szlachcicem. Aż miło było popatrzeć: wciągnął cudze gacie i bum! – posiadł umiejętność dworskich tańców. Założył cudzą zbroję kolczą – bach! – i stał się płomiennym mówcą, czekającym tylko na okazję, żeby samego króla i wszystkich jego baronów przyprawić o pełne zadumy skinienia głów. A na dokładkę w odpowiednim momencie przypomniał sobie, że zmarły za dzieciństwa czasu tatuś był domorosłym filozofem, któremu po głowie chodziła rewolucja społeczna i koniec dzikiego bezprawia na angielskich ziemiach, i że pomieniony rodziciel, kamieniarz z zawodu, wziął był spisał Magna Charta Libertatum zanim się taki pomysł w ogóle pojawił w głowach możnowładców. Przesada i to gruba, chociaż są tacy, którzy się tymi przejawami ducha wolności i braterstwa dmącego, kędy chce, zachwycają. Ja się zirytowałem – żeby nie napisać dosadniej. No ale w sumie pasuje ta wizja maluczkich podnoszących głowy i sięgających po sprawy przynależne możnowładcom do czasów, w których kucharz utłukł króla.
Tak się rodzą mity i podania. Choćby to o mrówce, co zabiła lwa…
Hej, hej!
Czemu nie wspominasz o wszechobecnym idiotyzmie? Pogwałcenie wszelkich średniowiecznych zasad militarnych w tym filmie sprawia, że mam wrażenie, że przy filmie nie pracował nikt kto historię miałby miałby chociaż w liceum, o zawodowych znawcach epoki nie mówię.
Papierowe postacie, masa bzdurnego hoollywoodu, dziurawa fabuła pełna elementów wziętych nie wiadomo skąd... o ile to można odnieść to większości amerykańskich widowisk, już "Królestwo niebieskie" stało na wyższym poziomie pod każdym względem. A jeżeli chodzi o Robin Hooda, to wersja z Costnerem miała pięć razy więcej wdzięku i klasy.
2/10