Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 25 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Uberto Pasolini
‹Zatrzymane życie›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułZatrzymane życie
Tytuł oryginalnyStill Life
ReżyseriaUberto Pasolini
ZdjęciaStefano Falivene
Scenariusz
ObsadaEddie Marsan, Joanne Froggatt, Karen Drury, Andrew Buchan, Neil D'Souza, David Shaw Parker, Michael Elkin, Ciaran McIntyre, Tim Potter
MuzykaRachel Portman
Rok produkcji2013
Kraj produkcjiWielka Brytania, Włochy
Gatunekkomedia
Zobacz w
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj wAmazon.co.uk
Wyszukaj / Kup

Wenecja 2013: Samotność w wielkim mieście

Esensja.pl
Esensja.pl
Z Uberto Pasolinim, który za swój drugi film, „Still Life”, został nagrodzony w Wenecji za reżyserię, o samotności, pracy z Eddiem Marsanem i lodach rozmawia Marta Bałaga.

Marta Bałaga

Wenecja 2013: Samotność w wielkim mieście

Z Uberto Pasolinim, który za swój drugi film, „Still Life”, został nagrodzony w Wenecji za reżyserię, o samotności, pracy z Eddiem Marsanem i lodach rozmawia Marta Bałaga.

Uberto Pasolini
‹Zatrzymane życie›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułZatrzymane życie
Tytuł oryginalnyStill Life
ReżyseriaUberto Pasolini
ZdjęciaStefano Falivene
Scenariusz
ObsadaEddie Marsan, Joanne Froggatt, Karen Drury, Andrew Buchan, Neil D'Souza, David Shaw Parker, Michael Elkin, Ciaran McIntyre, Tim Potter
MuzykaRachel Portman
Rok produkcji2013
Kraj produkcjiWielka Brytania, Włochy
Gatunekkomedia
Zobacz w
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj wAmazon.co.uk
Wyszukaj / Kup
Marta Bałaga: Dlaczego postanowiłeś zrealizować ten film?
Uberto Pasolini: Przeczytałem w „The Guardian” wywiad z jedną z urzędniczek organizujących pogrzeby w Westminster. Jej biuro wyglądało dokładnie tak, jak biuro Johna w filmie, rozmawialiśmy o jej pracy i życiu. Od tego się zaczęło.
MB: W jakim stopniu film odzwierciedla życie tych ludzi?
UP: W stu procentach. W każdej dzielnicy w Londynie znajdzie się taka osobę jak John May. Spotykałem się z urzędnikami, odwiedzałem z nimi domy, w których zmarli ludzie, wziąłem udział w wielu pogrzebach i kremacjach, aby poczuć, jak to jest. Czasem byłem na tych pogrzebach jedyną osobą, bo organizująca je osoba wiedziała, że tam będę, więc sama już się nie pojawiła. Oprócz dwójki urzędników, z którymi blisko współpracowałem, większość z nich w ogóle nie chodziła na organizowane pogrzeby, niektórzy podchodzili do swojej pracy w dość biurokratyczny sposób, inni po prostu nie mieli na to czasu. Co oznacza, że często gdyby nie ja, nie byłoby tam nikogo oprócz księdza.
Jeśli chodzi o mowy pogrzebowe, dzięki którym John May próbował upamiętnić życie swoich „klientów”, w taki sam sposób postępował jeden ze znanych mi księży. Zawsze starał się powiedzieć o tych ludziach coś osobistego.
„Still Life” nie jest filmem o śmierci, ale o życiu. Główny bohater pragnie, aby życie tych ludzi nie zostało zapominane. Nie chodzi mu o samą organizację ich pogrzebów, ale o przypomnienie ich życia, dlatego szuka w domach śladów dawnego życia, wskazówek. W mieszkaniu mieszkającej z kotem kobiety znajduje lalkę flamenco, więc na jej pogrzebie puszcza taką właśnie muzykę. O ich życiu zapomniano już wtedy, kiedy jeszcze żyli, w tych ostatnich momentach stara się o nich przypomnieć.
MB: Podobno wiele z przedstawionych historii wydarzyło się naprawdę.
UP: Tak, pierwszy dom, który odwiedziłem należał właśnie do kobiety żyjącej z kotem. Także to, że kot opuścił dom zaraz po jej śmierci wydarzyło się naprawdę. Pies może zostałby przy zwłokach, ale nie kot, one już takie są. Dla mnie jej mieszkanie wydało się czymś fascynującym, bo należało do osoby, która przestała żyć na trzydzieści lat przed śmiercią. Oglądasz jej zdjęcia z przyjaciółmi, z podróży a potem nagle nic, na zdjęciach został tylko kot. Coś musiało się stać, ale nigdy nie dowiemy się co, bo nikogo przy niej nie było. To było rzeczywiście bardzo smutne, ale osobiście uważam, że mój film taki nie jest. Myślę, że podnosi na duchu. Niektóre jego aspekty są przygnębiające, ale nawet w przypadku Billy’ego Stoke’a można powiedzieć, że w przeciwieństwie do Johna May, którego życie jest zorganizowane, ale nie żyte, przeżył on je w pełni. Może i źle skończył, ale miał dzieci, grał w krykieta, walczył na wojnie, nawet uratował komuś życie. On żył, a John May musi dopiero zacząć.
MB: Dlaczego więc zdecydowałeś się na takie zakończenie?
UP: Śmierć i samotność to fundamenty, na których ten film się opiera. Inne zakończenie stanowiłoby dla mnie zdradę filmu.
(Reżyser milknie i z trudem powstrzymuje łzy)
Przepraszam, zawsze, kiedy o tym mówię robię się uczuciowy. Chciałem podkreślić, że praca, którą żył i z której został po wielu latach wyrzucony, zawsze w nim pozostanie. Że nie stanowi dla niego czegoś, o czym można zapomnieć. Te ostatnie momenty, które zdradził w swojej recenzji ten dureń ze „Screen International”, podkreślają, że to, czym się zajmował było właściwe. Że jego podejście, wyrozumiałość, powaga, z jaka traktował te zadania, że to wszystko coś znaczyło.
MB: Ta historia jest dla Ciebie bardzo osobista, czy mogę zapytać dlaczego?
UP: Podczas ostatnich lat mojego życia, zacząłem zadawać sobie wiele pytań. Pochodzę z bardzo uprzywilejowanego środowiska, nigdy nie musiałem martwić się o pieniądze, zawsze miałem dach nad głową. Dlatego też zacząłem interesować się ludźmi żyjącymi w innych warunkach. „Goło i wesoło”, film, który wyprodukowałem, opowiada o bezrobociu. Zainteresowała mnie sytuacja, w której mężczyzna, przyzwyczajony do bycia jedynym żywicielem rodziny nagle traci tą funkcję. Pięć lat temu zrobiłem film o emigrantach, o tym, jak przybywają pełni nadziei na Zachód.
W przypadku „Still Life” uderzyło mnie, że w naszym społeczeństwie samotność może przybierać takie rozmiary. Zanikają więzi sąsiedzkie, nie wiemy, kim są nasi sąsiedzi, nie znamy ich imion, nie wiemy jak wygląda ich życie. Podczas realizacji filmu wreszcie poznałem własnego sąsiada, wcześniej nawet nie wiedziałem jak się nazywa. Poza tym zmianie uległa jednostka rodziny, model, który jakieś 60 lat temu zakładał, że trzy pokolenia żyją razem w jednym domu, już nie istnieje. Teraz, gdy dzieci dorastają, rodzice zostają sami. Zwłaszcza w wielkich miastach, ludzie są często samotni w takim stopniu, że jedyna konwersacja w ciągu dnia odbywa się w supermarkecie z kasjerką.
Dla mnie ten film jest tak osobisty, bo pięć lat temu się rozwiodłem. Mimo tego, że widzę moje dzieci każdego dnia i wciąż pracuję z byłą żoną, która jest znanym kompozytorem i zrobiła ścieżkę dźwiękową także do tego filmu (laureatka Oscara Rachel Portman – przypis autorki), a moja praca polega na ciągłym kontakcie z innymi ludźmi, przez te ostatnie pięć lat wiele razy zdarzało się, że po latach chaosu i hałasu wracałem do zupełnie pustego, ciemnego mieszkania. Zapalałem światło w każdym pokoju, włączałem radio, żeby nie słyszeć tej przerażającej ciszy i siadałem na tym samym miejscu przy stole, brałem ten sam talerz, ten sam kubek i otwierałem tę samą puszkę tuńczyka. Czułem się samotny. Wiedziałem, że następnego dnia spotkam się z ludźmi, że będę z nimi rozmawiał, że zobaczę moje dzieci, ale wieczorami, jeśli nic sobie wcześniej nie zaplanowałem, siedziałem samotnie w pustym domu. Właśnie dlatego nakręciłem ten film. Różnica polega na tym, że John nie jest świadom swojej samotności, nie cierpi z jej powodu. W moim przypadku było to trudniejsze. Film opowiada o mężczyźnie, który wreszcie zdaje sobie sprawę, że można żyć z innym ludźmi, że można się na nich otworzyć, że zamiast kawy można wypić kubek gorącej czekolady.
MB: Powiedziałeś, że rozwiodłeś się pięć lat temu. Czy to przypadek, że wtedy rozpoczęła się też Twoja kariera reżysera?
UP: Musisz zapytać o to moja byłą żonę (śmiech). W pewnym sensie rozpad małżeństwa nastąpił wcześniej. Spędziłem siedem miesięcy usiłując zrobić w Australii film, który ostatecznie nie doszedł do skutku (mowa o filmie „Eukaliptus” – przypis autorki). Gdy po tych siedmiu miesiącach wróciłem do domu, moja żona stwierdziła, że beze mnie jest tak samo szczęśliwa. Na szczęście ostatecznie okazało się, że nie zmarnowałem zupełnie tych miesięcy, bo podczas jednego z ostatnich dni w Australii otworzyłem gazetę i przeczytałem, że 23 członków drużyny piłki ręcznej ze Sri Lanki zaginęło bez wieści podczas turnieju w Niemczech. Tak powstał „Machan”. Z czegoś złego zawsze wyjdzie coś dobrego.
MB: Jak wyglądała praca z Eddiem Marsanem?
UP: Eddie to geniusz. Zadawał mi bardzo niewiele pytań, po prostu zakochał się w scenariuszu, albo przynajmniej tak mówi. Interesowało go, dlaczego John May nie nawiązuje żadnych związków, wymyśliłem mu więc przeszłość, której nie chciałem umieszczać w filmie. Nie chciałem żadnych wtrąceń w stylu: kiedyś wydarzyło się coś strasznego, oto stare zdjęcie jego matki. Uznałem, że film tego nie potrzebuje, mam nadzieję, że widzowie się ze mną zgodzą. Eddie zrozumiał wtedy, dlaczego życie Johna jest „zamrożone”, rozmawialiśmy też o tym, że w filmie wszystko będzie wyciszone; rytm, fotografia, kompozycja kadrów. Wiedział, że na początku będzie niewiele muzyki, że jej ilość będzie stopniowo wzrastać. Najważniejsze było to, by zrozumiał, że tu wszystko dzieje się do wewnątrz. Był idealny do tej roli, bo jest aktorem, który wyraża całą gamę emocji nie robiąc właściwie nic. Nie robi nic na pokaz. Jest też bardzo hojny, nie chodzi mu o to, żeby dobrze wypaść, ale o samą postać, którą kreuje. Nigdy by się do tego nie przyznał, ale wydaje mi się, że uważnie mnie obserwował, w postaci Johna znalazłem wiele własnych cech. Doskonale się rozumieliśmy, wystarczyło, że zaczynałem zdanie a on od razu je za mnie kończył i robił dokładnie to, o co mi chodziło. Przypomina malarza, który ujmuje w rękę ołówek wiedząc, co pojawi się na kartce.
MB: On sam porównał się do cieśli, który widzi kawałek drewna i dokładnie wie, co z nim zrobić.
UP: Ja sam nie potrafię rzeźbić, ale gdy zaczynasz pracować z kimś takim jak on, krok po kroku zaczyna wyłaniać się coś fantastycznego. Eddie rozumie, co masz na myśli i ci to daje. Zawsze wiedziałem dokładnie, czego od niego chcę, może też dlatego, że napisałem scenariusz i żyłem nim przez rok.
Widziałem wiele jego filmów, miałem też możliwość pracować z nim dziesięć lat temu na planie „Nowych szat cesarza”, filmie o Napoleonie. Miał do wypowiedzenia zaledwie sześć kwestii, ale zdążył w nich zawrzeć całą, pełnokrwistą postać. Co więcej, nadał ludzki rys samemu Napoleonowi. Zrobił to za pomocą bardzo oszczędnych środków, dlatego pisałem scenariusz myśląc właśnie o nim. Nie byłem pewien, czy uda mi się zdobyć środki na to, żeby sobie na niego pozwolić, poza tym jest doceniany, ale nie grywa często ról pierwszoplanowych. Możesz sobie wyobrazić, że gdy mówisz potencjalnemu sponsorowi, że chcesz zrobić film o urzędniku organizującym pogrzeby z Eddiem Marsanem w roli głównej, nie zaoferuje ci z miejsca milionów dolarów.
MB: Wyreżyserowałeś dwa filmy, co skłoniło cię do zmiany kariery?
UP: Jestem producentem, nie uważam się za reżysera. To, że udało mi się wyreżyserować parę filmów mnie nim automatycznie nie czyni. Są ludzie, którym podsuwa się jakąś historię i muszą ją opowiedzieć, bo stanowi to ich pracę. Ja bym tak nie potrafił, chyba nawet bym tego nie chciał. Było to wspaniałe doświadczenie, ale sam napisałem scenariusz, stanowiło to więc zamknięcie pewnego procesu. W przemyśle filmowym pracuję już od trzydziestu lat, ale nigdy wcześniej nie odczuwałem potrzeby opowiedzenia jakiejś historii. Nie mówię, że nie chciałbym tego powtórzyć, ale wszystko zależy od tego, czy znowu trafię na wyjątkową historie. Tak naprawdę nie chodzi o to, czy się produkuje, czy się reżyseruje, chodzi o to, żeby żyć i żeby żyć intensywnie.
MB: Przez wiele lat pracowałeś jako bankier inwestycyjny, może następnym razem nawiążesz do tego doświadczenia?
UP: Nie jestem pewien, wprawdzie udało mi się osiągnąć na tym polu wiele sukcesów, ale ta praca nie absorbowała mnie w stopniu, w jakim absorbuje innych. Znam tamten świat, widziałem go, nie odczuwam potrzeby, by o nim opowiadać. Kiedy już nauczę się pływać, nie chce robić filmu o pływaniu, bo wiem, na czym polega. Jeśli jeszcze kiedyś zdecyduję się na wyreżyserowanie filmu, będzie on opowiadał o czymś, o czym nie mam zielonego pojęcia. Prawdziwy producent zastanawia się, co zainteresuje publiczność, ja zastanawiam się, co zainteresuje mnie samego.
MB: „Still Life” to paradoksalnie dość zabawny film, przedstawiony w nim humor może być jednak dla wielu trudny do uchwycenia.
UP: Humor w moim filmie jest dyskretny. W życiu często bywa podobnie, lubię takie ledwo zauważalne, zabawne momenty. Czasem zdarzały się na planie, na przykład pewnego razu przyprowadzono nam psa z niebieską łapą, ta scena trafiła do filmu. Niektóre z takich sytuacji gdzieś zaobserwowałem, inne, na przykład scena z lodami, przytrafiły się mnie samemu. Byłem w Londynie z byłą żoną i zauważyłem, że ciężarówka z lodami odjechała z niedomkniętymi drzwiami. Pobiegłem za nią i na drodze rzeczywiście leżały pudła lodów. Były kawowe i niezbyt dobre, ale i tak je zjadłem.
MB: Nawet byłemu bankierowi inwestycyjnemu zdarza się połakomić na darmowe lody.
UP: (śmiech) No pewnie. Lody są w życiu bardzo ważne.
koniec
11 września 2013

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Koledzy od komiksów to już by cię gonili z widłami
Tomasz Kołodziejczak

21 III 2024

O albumie "Historia science fiction", polskiej fantastyce i całej reszcie, z Tomaszem Kołodziejczakiem rozmawia Marcin Osuch

więcej »

Dobry western powinien być prosty
John Maclean

20 XI 2015

Z Johnem Macleanem o stawianiu sobie ograniczeń i o tym, dlaczego wszystkie westerny są rewizjonistyczne rozmawia Marta Bałaga.

więcej »

Jak zrobić „Indianę Jonesa” lepszego od „Poszukiwaczy Zaginionej Arki”?
Menno Meyjes

23 XI 2014

Usłyszałem od Spielberga, że nie powinienem kręcić, dopóki nie poznam emocjonalnego sedna sceny, dopóki nie spojrzę na nią z sercem- mówi Menno Meyjes, scenarzysta „Koloru purpury” i „Imperium słońca”, które wkrótce ponownie wejdą do polskich kin.

więcej »

Polecamy

Knajpa na szybciutko

Z filmu wyjęte:

Knajpa na szybciutko
— Jarosław Loretz

Bo biblioteka była zamknięta
— Jarosław Loretz

Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz

Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz

Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz

Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz

Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz

Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz

Polski hit eksportowy
— Jarosław Loretz

Zemsty szpon
— Jarosław Loretz

Zobacz też

Inne recenzje

29 WFF: Dzień drugi
— Urszula Lipińska, Jarosław Loretz

Wenecja 2013: Ze szkoły drukarskiej na festiwal w Wenecji
— Marta Bałaga

Wenecja 2013: Umarli milczą
— Marta Bałaga

Z tego cyklu

Pani Zemsta
— Marta Bałaga

W drodze
— Marta Bałaga

Ze szkoły drukarskiej na festiwal w Wenecji
— Marta Bałaga

Umarli milczą
— Marta Bałaga

Happy Ending
— Marta Bałaga

Mała najbliższa ojczyzna
— Marta Bałaga

Obcy wśród nas
— Marta Bałaga

Ladies Punk
— Marta Bałaga

Anarchy in Sweden
— Marta Bałaga

Złoty Lew dla „Sacro GRA”

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.