„To filmowa metafora Laosu i opowieść ważna, ale jednocześnie ekscytująca i zawierająca w sobie elementy humorystyczne”- mówi Kim Mordaunt, reżyser australijskiego kandydata do Oscara, filmu „Rakieta”, który można oglądać w polskich kinach.
Kim Mordaunt
Rakietą po Oscara? Wywiad z twórcą
„To filmowa metafora Laosu i opowieść ważna, ale jednocześnie ekscytująca i zawierająca w sobie elementy humorystyczne”- mówi Kim Mordaunt, reżyser australijskiego kandydata do Oscara, filmu „Rakieta”, który można oglądać w polskich kinach.
Michał Hernes: Zanim wyreżyserował pan „Rakietę”, nakręcił pan dokument „Bomb Harvest”. Co zaintrygowało pana w tej historii?
Kim Mordaunt: Wspólnie z producentką, Sylvią Wilczyński, dziesięć lat temu mieszkaliśmy w wietnamskim mieście Hanoi i dużo podróżowaliśmy do Laosu, w którym się zakochaliśmy. Ujęła nas także miejscowa ludność. Dowiedzieliśmy się wówczas, że to najczęściej bombardowane miejsce na świecie. Zaczęliśmy się zastanawiać, dlaczego tyle wiemy o wojnie w Wietnamie, a o tym nie mieliśmy pojęcia. Właśnie z tych rozważań narodził się pomysł na wyreżyserowanie tego dokumentu. Jego kręcenie zajęło nam kilka lat, ponieważ Laos jest komunistycznym krajem i zmagaliśmy się z licznymi przeszkodami natury biurokratycznej. Jak się okazało, był to jednak dopiero początek mojego związku z Laosem. Bohaterem „Bomb Harvest” jest Laith Stevens, który zajmuje się usuwaniem bomb. To wspaniały człowiek. Po sukcesie tej produkcji, postanowiliśmy nakręcić film, opowiadany z punktu widzenia mieszkańca Laosu. Zwłaszcza, że przemysł filmowy tam kuleje i w Laosie powstaje naprawdę niewiele filmów. Nawiązaliśmy kontakt z laoskimi mieszkańcami Australii i tak rozpoczęła się praca nad „Rakietą”.
Proszę opowiedzieć więcej o jej tworzeniu.
W „Bomb Harvest” podjęliśmy temat dziedzictwa wojny. Równocześnie dostrzegliśmy, że w ekonomicznych relacjach między Australią a krajami takimi jak Laos jest dużo oportunizmu i wyzysku. Chodzi o wielkie biznesy, przynoszące setki milionów dolarów. Nasze relacje z nimi sprowadzają się jedynie do zastanawiania się, ile możemy na tym zyskać. Pytanie brzmi, co się dzieje w tego typu państwach i jak są traktowane przez bogatsze kraje. Zwłaszcza, że te interesy wiążą się z masowym przesiedlaniem miejscowej ludności. Powoduje to mnóstwo osobistych dramatów i poczucia utraty. Mieszkańcy jednej z laoskich wiosek zostali przeniesieni z wioski w górach na nizinny teren, który zamienił się w slums, gdzie zmagali się z chorobami. Wynikało to z faktu, że nie mieli tam dostępu do czystej wody i jedzenia. Dlatego zależało nam, by opowiedzieć historię przepełnioną żalem, związanym z utratą. Kiedy rozmawiałem z miejscową ludnością o utracie ich tożsamości, odwoływali się do tradycji. Dlatego wprowadziliśmy do filmu wątek babci i to, że tragedie tłumaczy się klątwą. Od momentu przesiedlenia, na bohaterów „Rakiety” spadają coraz większe kłody. W takich sytuacjach trzeba znaleźć winnego i przeklętego. Wina spada na chłopca. Istotną rolę odgrywa w tym filmie utrata rodziców. Doświadczyłem tego zarówno ja, jak i producentka, Sylvia. Pozwoliło nam to na lepszą identyfikację z głównym bohaterem. Zależało nam na połączeniu osobistej historii z historycznymi i mitologicznymi kontekstami. To miała być filmowa metafora Laosu i opowieść ważna, ale jednocześnie ekscytująca i zawierająca w sobie elementy humorystyczne.
To w pewnym sensie baśń…
To prawda. Przebywając w Laosie, uświadomiliśmy sobie, jak ważną rolę odgrywa w nim folklor. Niezwykle ważne są w nim animizm i buddyzm. Miejscowi ludzie wierzą, że we wszystkim kryje się dobro i zło, a duchy żyją w wodzie, niebie i we wszystkim, co cię otacza.
Jak pan myśli, czy ten folklor przetrwa?
Coraz bardziej zanika i to smutne. Zanikają opowieści przekazywane z ust do ust, ale na szczęście są ludzie, którzy je rejestrują.
Pan z kolei nakręcił film.
Tymczasem w Laosie nie ma przemysłu filmowego. Nam, ludziom z zewnątrz, łatwiej było go zrealizować. Mam nadzieje, że uda nam się otworzyć w tym kraju szkoły filmowe. Co prawda są tam filmowcy, ale z przyczyn politycznych trudno im się przebić. Mimo to nie tylko kręcą filmy, ale przede wszystkim rejestrują to, co się dzieje w ich ojczyźnie. Mamy nadzieje, że w przyszłości to wszystko się rozwinie i władze państwowe umożliwią to swoim obywatelom.
W dzisiejszych czasach można nagrać amatorski film i umieścić go na Youtube.
Zgadza się. Umożliwia to obejrzenie takiej produkcji każdemu na całym świecie. Osobiście wierzymy, że władze Laosu wydadzą w końcu zgodę na zorganizowanie pokazu „Rakiety”. Zdajemy sobie sprawę z faktu, że nie będzie to łatwe, bo film zahacza o tematy polityczne. W bojkotowaniu tego filmu przez miejscowy rząd nie ma nic antagonistycznego. W czasie jego realizacji, codziennie pracowaliśmy z dwudziestoma przedstawicielami miejscowych władz. Musieliśmy zdobyć wszystkie zezwolenia, co zajęło nam sporo czasu.
Jak wyglądały relacje z przedstawicielami rządu, przebywającymi na planie?
Towarzyszyło temu dziwne uczucie. Generalnie nie ingerowali w nasze prace. Musieli tam po prostu być. Mówiąc szczerze, bardzo trudno byłoby wyreżyserować ten film w Laosie bez ich wsparcia. To społeczeństwo klasowe i jeśli nie masz wymaganych papierów, ludzie nie chcą z tobą rozmawiać i pracować. Nałożenie na niego zakazu emisji wynika z tego, że jest w mniemaniu cenzorów za bardzo polityczny i pokazuje zbyt wiele konfliktów. O dziwo, nie ma w tym nic antagonistycznego. To po prostu ich opinia na temat „Rakiety’. Wierzę, że za kilka lat zostanie pokazany w laoskich kinach, ale na szczęście są też alternatywne źródła.
Oby, to wspaniała historia.
Nie chcieliśmy tworzyć klisz dotyczących obrazu wojny i ludzi tkwiących w marazmie. Mieszkańcy Laosu chcą przełamać spiralę nienawiści i znów czerpać z życia pełnymi garściami, chociażby w czasie imprez i festiwali. Są bardzo biedni i nie mają niczego poza knajpami, gdzie są mikrofony i można śpiewać karaoke. Szukają pozytywnych wartości i charakteryzuje ich wspaniały, czarny humor. Pozwoliło nam to uczynić tę historię bardziej przystępną dla widzów. Nie chcieliśmy tworzyć intelektualnego filmu, z myślą o wykładowcach akademickich.
Nieprzypadkowo zaangażował więc pan do tego filmu komika.
Dokładnie. Thep Phongam to komik mieszkający w Bangkoku, a zarazem wspaniały i wrażliwy człowiek. To najbardziej doświadczony aktor grający w „Rakiecie”. Problem polegał na tym, że nie lubi pracować ze scenariuszem. Woli totalną improwizacje. Początkowo nie mogliśmy się dogadać, ale w końcu znaleźliśmy nić porozumienia.
A jak znalazł pan chłopaka, który wcielił się w główną rolę?
Przez wiele lat mieszkał na ulicy, co wpoiło mu instynkt przetrwania, bardzo potrzebny do tej roli. Początkowo ta postać miała być milcząca, a dziewczynka- gadatliwa. Kiedy spotkałem dwójkę dzieciaków, którzy idealnie nadawali się do tych ról, uświadomiłem sobie, że powinno być odwrotnie. Teraz chłopak próbuje rozpocząć edukację w szkole, ale zdajemy sobie sprawę z faktu, że to dla niego spore wyzwanie.
Jak wyglądała praca z innymi ludźmi, których zaangażował pan do grania w „Rakiecie”?
Spotkanie między aktorami profesjonalnymi, a amatorami jest zawsze ciekawe. Pierwsi są mentorami dla drugich, ale może też nastąpić sytuacja odwrotna, kiedy aktorzy uświadomią sobie, że stykają się prawdziwymi ludźmi i mogą coś od nich wynieść. Rozmawiając z jednymi i drugimi, podkreślałem, że zależy mi na metodzie aktorskiej, polegającej na czerpaniu z ich uczuć, emocji i doświadczeń.
Bohater pańskiego filmu jest nazywany Jamesem Brownem. Skąd ten pomysł?
Mieliśmy dużo frajdy, kiedy tworzyliśmy tę postać. Zależało nam, żeby było w niej coś mitologicznego, by komentowała historie chłopca i aby, za sprawą muzyki, pełniła rolę łącznika między Laosem a Stanami Zjednoczonymi.
Rozmawiał: Michał Hernes