Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 25 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

John Malkovich

ImięJohn
NazwiskoMalkovich
WWW

Wszystkie twarze Malkovicha

Esensja.pl
Esensja.pl
John Malkovich
1 2 »
Z okazji polskiej premiery filmu „Być jak Stanley Kubrick” ze słynnym amerykańskim aktorem i reżyserem Johnem Malkovichem o pracy, o życiu i o obciąganiu druta w sensie ogólnym rozmawia Michał Chaciński.

John Malkovich

Wszystkie twarze Malkovicha

Z okazji polskiej premiery filmu „Być jak Stanley Kubrick” ze słynnym amerykańskim aktorem i reżyserem Johnem Malkovichem o pracy, o życiu i o obciąganiu druta w sensie ogólnym rozmawia Michał Chaciński.

John Malkovich

ImięJohn
NazwiskoMalkovich
WWW
Michał Chaciński: Kim właściwie jest dzisiaj John Malkovich?
John Malkovich: Reżyseruję sztuki teatralne i filmy, jestem też coraz częściej producentem sztuk i filmów. Oczywiście od dwudziestu lat jestem aktorem filmowym i jeszcze dłużej teatralnym. Ale nie potrafię już określić się za pomocą jednego przymiotnika.
MCh: Zanim stanął Pan przed kamerą jako aktor, miał Pan na koncie kilkanaście wyreżyserowanych sztuk i uchodził w równej mierze za aktora, co reżysera teatralnego. Tymczasem film wyreżyserował Pan dopiero po 15 latach kariery aktora filmowego. Czy do czasu „Tancerza” (The Dancer Upstairs, 2001) rozmyślnie unikał Pan reżyserowania filmów?
JM: Nie, tak po prostu wyszło. O ile pamiętam, pierwszy raz proponowano mi reżyserię filmową krótko po pierwszych aktorskich występach w filmie. Warner Bros. zgłosiło się do mnie w 1983 czy 1984 roku. Miałem być wtedy producentem i reżyserem. W kolejnych latach w różnych miejscach miałem reżyserować dla różnych producentów, ale jakoś nigdy nic z tego nie wyszło. Z różnych powodów, o których nie warto wspominać, może z wyjątkiem stwierdzenia, że wielu ludzi kłamie. W końcu tak się złożyło, że to dopiero „Tancerz” był moim pierwszym zrealizowanym projektem. Ale tutaj muszę powiedzieć, że przez wszystkie lata kariery aktorskiej wywierałem spory wpływ na filmy, w których brałem udział – oczywiście nieoficjalnie. Najważniejszy powód, dla którego nie będę chyba reżyserować częściej jest taki, że reżyseria zabiera zbyt wiele czasu. „Tancerz” zabrał mi osiem lat. Idiotyzm! Wychodzi na to, że w takim tempie, zanim wyląduję w wózku inwalidzkim, dałbym może radę wyreżyserować jeszcze ze dwa filmy. W teatrze wygląda to zupełnie inaczej. W poniedziałek mam pierwsze czytanie sztuki, którą w przyszłym roku reżyseruję w Paryżu. Aktorzy zostaną obsadzeni do 18 listopada, a próby rozpoczną się na początku lipca przyszłego roku. To jest sensowne tempo pracy.
MCh: W Polsce mamy ostatnio podobną sytuację. Zdarza się, że reżyserzy filmowi biorą się za reżyserię teatralną i zanim ich dawno gotowy film trafi do kin, są w stanie wystawić dwie, czy trzy sztuki w teatrze.
JM: Tak to niestety działa. Oczywiście trzeba pamiętać, że to dwie różne formy. Są opowieści, które wolę zobaczyć w teatrze, a są też oczywiście takie, które da się opowiedzieć jedynie w filmie. Ale osiem lat pracy nad jednym projektem to przecież idiotyzm. A już i tak muszę część tej pracy wykonywać, kiedy produkuję cudze filmy.
MCh: To twarz Malkovicha, której wielu widzów chyba nie zna. Jako producent najwyraźniej szuka Pan określonego typu projektów. Najwyraźniej unika Pan tego, co można by uznać za materiał czysto rozrywkowy, o którym widzowie zapomną po kwadransie. Czy ma Pan ścisłą politykę producencką? Ostatnio produkuje Pan na przykład głównie ekranizacje literatury.
JM: Nie zakładam tego tak ściśle, ale tak się składa, że wszyscy moi partnerzy, z którymi produkujemy filmy i poszukujemy materiału, należą do ludzi świetnie oczytanych. Czytają namiętnie, a to oznacza oczywiście, że właśnie w książkach znajdują wiele potencjalnego materiału na filmy. Ale nie zamykamy się jedynie w literaturze pięknej. Wyprodukowane przeze mnie filmy „Ghost World”, czy „Art School Confidential” to ekranizacje komiksów. „Libertine” to ekranizacja sztuki. Szukamy w wielu miejscach. Fakt jednak, że czysta rozrywka, o której zapomina się po wyjściu z kina, niezbyt nas interesuje. Albo może inaczej – nie mówię, że nigdy po nią nie sięgniemy, ale nie jest zbyt prawdopodobne, że będziemy to robić często. Odpowiedź na pytanie „dlaczego?” jest tutaj prosta: produkowanie filmu jest jak nawiązywanie długoterminowych relacji emocjonalnych. Związki, z których łatwo się rezygnuje, nie są warte zaangażowanego w nie czasu. Nie mówię, że każdy związek okaże się udany, bo zwykle tak nie jest. Ale ważne, by mieć świadomość, że jest jakaś szansa na sukces w związku.
MCh: I tutaj dochodzimy do Pańskich ról filmowych. Wyraźnie widać, że stara się Pan równoważyć role w filmach, które można nazwać artystycznymi, i w tych czysto rozrywkowych. Czy to zawsze decyzja pragmatyczna, czy ma Pan jakiś klucz, według którego wybiera role?
JM: Pragmatyzm to podstawa. Część bierze się z faktu, że sam jestem producentem i wiem jak działa branża filmowa. Sam oczywiście nie ustalam zasad w branży i w żaden sposób ich nie kontroluję. Ale mam kontrolę nad własnym wyborem i w tym przypadku zależy mi na równoważeniu ról. Cel jest tutaj oczywisty – doprowadzić do sytuacji, w której mam wolność wyboru tego, co sam chciałbym zrobić. A to wymaga odpowiednio częstej obecności i w kinie rozrywkowym, i artystycznym. Tylko w ten sposób jestem w stanie zrealizować maksymalnie wiele ze swoich planów, także pozafilmowych. Do tego potrzebny jest pewien status, rozpoznawalność, odpowiednia skala sukcesu komercyjnego, odpowiednia skala sukcesu artystycznego, trochę powagi, dużo ciekawości świata, i tak dalej.
MCh: Swoją drogą widzi Pan jakąś różnicę w podejściu do Johna Malkovicha w Europie i w Ameryce? Czy ludzie w Europie reagują inaczej, kiedy wchodzi Pan do biura i mówi „Jestem John Malkovich, szukam funduszy na produkcję filmu”? Pytam oczywiście w kontekście obiegowej opinii, że Europa jest bardziej otwarta na kino aktorskie.
JM: Rzeczywiście jest bardziej otwarta, ale różnica nie jest wielka. Branża zmienia się ostatnio w ogromnym tempie, choć oczywiście pewne ogólne przyzwyczajenia pozostają – jak właśnie większa otwartość na ambitniejsze kino w Europie. Ale w Ameryce mamy przecież całkiem aktywny rynek kina niezależnego.
MCh: A z kolei w Europie ludzie też potrafią kłamać.
JM: Dokładnie – i o tym też kilka razy się przekonałem. „Tancerz” był realizowany w całości ze środków pozyskanych w Europie i mieliśmy kilka razy spory problem z ludźmi, którzy po prostu nas oszukali. Ale „Libertine” także był realizowany z funduszy europejskich i żadnych problemów nie było. Pod tym względem akurat wszędzie jest podobnie. Cieszę się, że mogę współpracować w Europie z producentami jak Paulo Branco, albo reżyserami jak Manoel de Oliveira, czy Raoul Ruiz, których celem w życiu nie jest zarobienie 600 milionów dolarów. Oczywiście chcą się utrzymać, ale nie poświęcają tej myśli wiele czasu.
MCh: Mam wrażenie, że „Tancerz” stawia Pana w bardzo dziwnej pozycji. Świetnie wyreżyserował Pan trudny film. Widać w nim talent reżyserski do pewnego specyficznego prowadzenia aktorów, którzy nie tylko odgrywają u Pana role, ale dodają do nich także mnóstwo drobnych gestów, które budują w oczach widza postać. Udowodnił Pan, że jest dobrym reżyserem, producentem, aktorem. A jednocześnie jako producent i jako aktor współpracuje Pan z młodymi reżyserami. Jak udaje się Panu kontrolować odruchy na planie i unikać dawania rad, czy wręcz wymagania od kogoś zmiany założeń?
JM: Sprawa jest ciężka (śmiech). Ujmę to tak: jeśli jestem na planie jako aktor lub reżyser, moim zadaniem jest pomóc komuś w realizacji jego wizji. Ale powstaje pytanie, czy właśnie z powodu tej wizji nie pojawi się konflikt. Załóżmy, że gram w filmie, scenariusz jest pod pewnymi względami idiotyczny, a za kamerą stoi debiutant. Odchodzimy na moment na bok i mówię mu „Nie ma sensu tak tego robić, bo nikt w to nie uwierzy ani przez moment.” Pytanie kiedy to powiedzieć, a kiedy nie. Komu można to powiedzieć i liczyć na pozytywną reakcję, a komu nie, bo go to zniszczy? Kto uzna, że to element walki o władzę na planie? Kto uzna, że to tylko opinia? Dlatego mówię, że sprawa jest ciężka. W każdej sytuacji jest inaczej. Do wszystkiego trzeba tu podchodzić jak najdelikatniej. Co nie zmienia faktu, że zdarzało mi się czasami reżyserować całe sceny w cudzym filmie, zdarzało mi się przepisywać cały scenariusz, zdarzało mi się też powiedzieć reżyserowi: „Przepraszam, ale proszę mi nie zdawać pytań i nie pytać więcej, co o tym sądzę, bo nie jesteśmy partnerami, a ja nie czuję się współpracownikiem przy Pańskim filmie”.
MCh: Właśnie – kiedy i do jakiego stopnia czuje się Pan współpracownikiem, a do jakiego wręcz współautorem filmu?
JM: Uważam, że reżyser musi zaprosić do współpracy. Niektórzy tego nie chcą i nie mam z tym problemu. Inni z kolei tylko mówią, że zapraszają do współpracy, ale szybko okazuje się, że to kurtuazja i w idiotyczny wręcz sposób próbują zarezerwować dla siebie pełną kontrolę. Mówię wtedy: „Oczywiście, że zrobię, czego Pan sobie życzy, ale proszę mi więcej nie zadawać pytań i proszę nie pytać, co o tym sądzę. Próbowałem Panu kilka razy powiedzieć, ale najwyraźniej zakłada Pan, że skorzystanie z mojej rady oznaczałoby rezygnację z jakiejś części kontroli nad filmem. W takiej sytuacji brak mi dla Pana szacunku.” Oczywiście wykonam swoją robotę, jak przystało na profesjonalnego aktora. Mam stanąć gdzie trzeba – stanę. Mam się idiotycznie zaśmiać – zaśmieję się. Nie jestem w tym najlepszy, ale zrobię, co się da. W takim przypadku nie jestem współpracownikiem. Bo czy zawsze muszę być? Absolutnie nie. Jestem wówczas wyłącznie profesjonalnym aktorem, którego ktoś wynajął do zagrania jakiejś postaci – czasami trójwymiarowej, czasami jednostronnej, a czasami tylko jakiegoś nieokreślonego cienia przechodzącego przez cudzy sen. Wykonuję swoją robotę.
Czasami jednak ktoś mówi mi: „Musisz dać z siebie 100%. Jeśli będzie trzeba popracować z kamerą, pracuj z kamerą. Jeśli trzeba będzie przepisać scenę, przepisz ją.” Lubię taką pracę. Czy może raczej lubię ją w przypadku ludzi, którzy nie mają z tego typu współpracą problemu. I zaznaczam, że takie podejście nie wyklucza ani reżyserów doświadczonych, ani debiutantów. Wszystko zależy od osoby i od tego, co chce osiągnąć.
1 2 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Koledzy od komiksów to już by cię gonili z widłami
Tomasz Kołodziejczak

21 III 2024

O albumie "Historia science fiction", polskiej fantastyce i całej reszcie, z Tomaszem Kołodziejczakiem rozmawia Marcin Osuch

więcej »

Dobry western powinien być prosty
John Maclean

20 XI 2015

Z Johnem Macleanem o stawianiu sobie ograniczeń i o tym, dlaczego wszystkie westerny są rewizjonistyczne rozmawia Marta Bałaga.

więcej »

Jak zrobić „Indianę Jonesa” lepszego od „Poszukiwaczy Zaginionej Arki”?
Menno Meyjes

23 XI 2014

Usłyszałem od Spielberga, że nie powinienem kręcić, dopóki nie poznam emocjonalnego sedna sceny, dopóki nie spojrzę na nią z sercem- mówi Menno Meyjes, scenarzysta „Koloru purpury” i „Imperium słońca”, które wkrótce ponownie wejdą do polskich kin.

więcej »

Polecamy

Knajpa na szybciutko

Z filmu wyjęte:

Knajpa na szybciutko
— Jarosław Loretz

Bo biblioteka była zamknięta
— Jarosław Loretz

Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz

Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz

Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz

Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz

Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz

Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz

Polski hit eksportowy
— Jarosław Loretz

Zemsty szpon
— Jarosław Loretz

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.