Laleczka na pudełku „Voodoo” nie powinna zniechęciać rodziców: jest to bardzo przyjemna gra rodzinna, w której liczy się spostrzegawczość i dobry refleks. DLa starszych graczy tytuł ten może służyć za bardzo dobrą rozgrzewkę, zaś młodszych nauczy szybkiego kojarzenia i rozpoznawania kolorów i symboli.
Mała Esensja: Bez wbijania szpil
[Martin Nedergaard Andersen „Voodoo” - recenzja]
Laleczka na pudełku „Voodoo” nie powinna zniechęciać rodziców: jest to bardzo przyjemna gra rodzinna, w której liczy się spostrzegawczość i dobry refleks. DLa starszych graczy tytuł ten może służyć za bardzo dobrą rozgrzewkę, zaś młodszych nauczy szybkiego kojarzenia i rozpoznawania kolorów i symboli.
Dziękujemy wydawnictwu FoxGames za udostępnienie egzemplarza gry na potrzeby recenzji.
Martin Nedergaard Andersen
‹Voodoo›
Na kartach umieszczono symbole w różnych kolorach: obrazków jest w sumie pięć, podobnie jak barw. Feler polega na tym, że jedna karta to zestaw czterech znaczków w czterech kolorach, a naszym zadaniem jest jak najszybciej odnaleźć brakujący element i, o ile znajduje się w kartach, które mamy w ręce, położyć go na środku stołu. Wszyscy będą musieli teraz odszukać nowy symbol i postarać się go odrzucić zanim zrobią to inni (zaś gracz, który właśnie zagrał kartę, może natychmiast dorzucić kolejną, choć nie zawsze jest czas na takie taktyczne podejście). Druga opcja to wyłożenie karty podobnej do tej, która już leży na stole, czyli nieposiadającej tego samego koloru i tego samego symbolu. Celem jest pozbycie się wszystkich kart. Dodatkowy problem stanowi fakt, że na ręce możemy mieć jedynie trzy karty, zaś cała reszta leży sobie swobodnie w stosie (osobnym dla każdego gracza); w sytuacji, w której nie możemy wyłożyć karty, wolno nam wymienić trzy karty z ręki na trzy kolejne ze stosu.
Najważniejsze jednak wydaje się to, że gra nie jest podzielona na tury i wszyscy gracze dorzucają karty w czasie rzeczywistym, starając się pozbyć jak największej ich ilości w jak najkrótszym czasie. Oznacza to, że dla przyzwyczajonych do łapania totemu w „Jungle Speedzie” czy ubijania much w
„Pacce na muchy” czy innych owadów w
„Bzzz... PLASK!”, „Voodoo” nie będzie stanowiło problemu. Ale czy na pewno? O ile braki kolorystyczne można dość szybko wychwycić, o tyle z symbolami sprawa ma się nieco trudniej. Nie dlatego, że są do siebie jakoś przesadnie podobne (bo nie są), ale dlatego, że ciągłe zmiany wprowadzają prawdziwe zamieszanie.
I nie ma wielkiego znaczenia, czy gramy z młodszymi dzieciakami „na rundy”, czy ze starszymi „na żywo”, bowiem urok „Voodoo” tylko w niewielkiej części tkwi w jego dynamice (choć tylko ta druga wersja jest zgodna z zamierzeniami twórcy). Równie ważna jest nauka kojarzenia i spostrzegawczość. Oraz to, że dzięki odpowiedniej dozie losowości dorośli nie zawsze mają przewagę nad młodszymi graczami.
Wykonanie i przejrzystość kart są bez zarzutu.
Źródło: boardgamesgeek.com
Dodatkowo bardzo łatwo można dostosowywać grę do naszych potrzeb przez zwyczajne rozdawanie kart: choć instrukcja zaleca wykorzystanie wszystkich dziewięćdziesięciu w każdej rozgrywce (niezależnie od liczby graczy), to jeśli mamy ochotę na szybki sparing, wystarczy zmniejszyć liczbę kartoników i po kłopocie. Co prawda może się to też wiązać z innym kłopotem, jakim jest autentyczny brak odpowiedniej karty, którą można by zagrać. Wtedy jednak wychodzi na jaw, że skoro są one dwustronne, to wystarczy zarządzić odwrócenie kart na drugą stronę i można grać dalej.
Nieczęsto trafiają się gry, które można polecić zarówno dorosłym, jak i młodszym graczom. „Voodoo” Andersena sprawdzi się w każdym gronie, nawet jeśli nie należy do gier, w które można grać zbyt długo i zbyt często.