Niezwykle oszczędny w środki artystycznego wyrazu „Samotnik” Christophe’a Chabouté jest trzecim wydanym w naszym kraju dziełem autora wywodzącego się z francusko-niemieckiego pogranicza. Bez wątpliwości – najlepszym. Pod płaszczykiem niekiedy ponurej, to znów pogodnej opowieści autor stawia bardzo ważne pytania dotyczące współczesnego świata. I zmusza do szukania na nie odpowiedzi.
Quasimodo z morskiej latarni
[Christophe Chabouté „Samotnik” - recenzja]
Niezwykle oszczędny w środki artystycznego wyrazu „Samotnik” Christophe’a Chabouté jest trzecim wydanym w naszym kraju dziełem autora wywodzącego się z francusko-niemieckiego pogranicza. Bez wątpliwości – najlepszym. Pod płaszczykiem niekiedy ponurej, to znów pogodnej opowieści autor stawia bardzo ważne pytania dotyczące współczesnego świata. I zmusza do szukania na nie odpowiedzi.
Christophe Chabouté
‹Samotnik›
Pochodzący z Alzacji Christophe Chabouté (rocznik 1967) nie może narzekać na swego polskiego wydawcę. W krótkim czasie Egmont zaprezentował bowiem nad Wisłą aż trzy jego dzieła: ocierający się o fantastykę obyczajowy „
Czyściec” (2003-2005), klasyczną kryminalno-psychologiczną opowieść noir „
Henri Désiré Landru” (2006) oraz – oryginalnie wydanego we Francji przed dwoma laty – „Samotnika”, będącego historią człowieka, którego los i rodzice na długie lata skazali na życie w świecie ograniczonym do niewielkiej skały na morzu i kilku (kilkunastu) pięter latarni morskiej. Punkt wyjścia jest bardzo interesujący, choć przyznać trzeba uczciwie, że raczej mało oryginalny. Polakom od razu kojarzyć się może z jedną z amerykańskich nowel Henryka Sienkiewicza, czyli „Latarnikiem” (1882). Choć po lekturze za główną inspirację Chabouté’a uznać należałoby raczej inne arcydzieło literackie – klasyczną powieść Wiktora Hugo „Dzwonnik z Notre Dame” (1831). Tytułowy Samotnik to bowiem tak naprawdę kolejna inkarnacja Quasimoda – człowieka uosabiającego fizyczną brzydotę i duchowe piękno.
Historię bohatera komiksu, Alzatczyka, poznajemy z drugiej ręki. Opowiada ją swemu nowemu pomocnikowi, dawnemu więźniowi Columbo – zbieżność imienia z nazwiskiem słynnego porucznika jest chyba całkowicie przypadkowa – stary szyper łodzi rybackiej, który co tydzień, nie zważając na panujące na morzu warunki, płynie swoją „Dahlią” do mikroskopijnej skalnej wysepki, by zostawić na jej brzegu dwie skrzynie z żywnością (względnie, w zależności od potrzeb, także z lekarstwami i haczykami do wędki). Na skale stoi latarnia morska, od lat już zautomatyzowana, nie potrzebująca więc nikogo do obsługi. A jednak jest ona zamieszkana. Columbo stara się dociec, przez kogo. Szyper informuje go, że mieszka tam mężczyzna przez wszystkich nazywany Samotnikiem. Urodziła go przed mniej więcej pięćdziesięciu laty żona dawnego latarnika; chłopiec był fizycznie zdeformowany, dlatego też rodzice – z troski o syna, ale też i ze wstydu za niego – postanowili chronić go przed światem zewnętrznym. Po śmierci matki opiekował się nim ojciec, a kiedy i on znalazł się na łożu śmierci, oszczędności całego swojego życia przekazał kapitanowi łodzi, prosząc jednocześnie o to, by regularnie zaopatrywał on w żywność opuszczonego przez najbliższych człowieka.
Samotnik nigdy nie opuścił wysepki, jego stopa nigdy nie stanęła na stałym lądzie. Jedyną jego rozrywką, poza łowieniem ryb, jest lektura starego słownika, z którego na chybił trafił wyłuskuje niezrozumiałe i abstrakcyjne dla niego pojęcia, starając się przy tym wyobrazić sobie, co się za nimi kryje. Jego umysł to prawdziwa czysta karta, tabula rasa, którą stara się wypełnić tak, jak potrafi. Przypomina w tym dziecko, które dopiero uczy się świata, stawia pierwsze, jeszcze bardzo nieporadne kroki; jest jednak w znacznie gorszej od niego sytuacji – nie ma bowiem przy sobie nauczyciela, który mógłby skorygować ewentualne błędy. W tym kontekście można postać Samotnika odbierać jako symbol ludzkości nieskażonej nie tylko konsumpcjonizmem, ale również dziesiątkami innych -izmów. To na swój sposób człowiek pierwotny, materiał do kształtowania. O ile w ogóle możliwe jest przystosowanie do życia w społeczeństwie jednostki fizycznie zdeformowanej i mającej przy tym świadomość swojej odmienności… Chabouté prowadzi swoją nieskomplikowaną fabularnie opowieść do bardzo przewrotnego finału. Z jednej strony może się on wydawać przesadnie pozytywny, z drugiej jednak – nietrudno sobie wyobrazić, że ten happy end zwieńczony zostaje kolejną tragedią.
„Samotnik” to pokaźny tom, liczący trzysta siedemdziesiąt plansz, które dałoby się jednak streścić w zaledwie kilku zdaniach. Sięgając po ten komiks, nie spodziewajcie się więc dynamicznej akcji i scen mrożących krew w żyłach. Chabouté stworzył bowiem poetycką opowieść o człowieku żyjącym poza światem, w którym budzi się nagle przemożny imperatyw poznania tego, co go otacza – nie w bezpośredniej bliskości, bo to (morze, mewy, przepływające nieopodal wysepki łodzie i statki) zna aż za dobrze, ale w oddali, za nieprzekraczalną dla niego do tej pory linią horyzontu. Jakie będą tego skutki – trudno orzec; odpowiedzi może być tyle, ilu czytelników. Czarno-białe rysunki, bardzo ascetyczne, w zasadzie pozbawione dialogów, które zostały zredukowane do niezbędnego minimum, świetnie wprowadzają w klimat opowieści. Od strony graficznej „Samotnikowi” blisko jest zresztą do historii o „
Landru”. Kto więc sięgnął wcześniej po tamto dzieło, będzie wiedział, czego się teraz spodziewać.
Filozoficzne i społeczne przesłanie komiksu odbierać można na kilku płaszczyznach. Z jednej strony jest to kolejna wersja opowieści o odmieńcu, który pragnie żyć wśród zwykłych ludzi, pragnie poznawać świat i kochać. Do tego samego dążył Quasimodo Hugo, ale również – z trochę innej beczki – monstrum stworzone przez doktora Wiktora Frankensteina w powieści Mary Shelley (1818). Z drugiej strony komiks Alzatczyka to swoista gloryfikacja idei wolności, która – jako prawo naturalne człowieka – przysługuje każdej jednostce. Bez względu na pochodzenie, wiek czy… wygląd fizyczny. Z tego też powodu nikt tak dobrze nie rozumie Samotnika jak Columbo, były skazaniec. To w końcu on, czemu nie powinniśmy się zresztą dziwić, wyciąga do niego pomocną dłoń. I tu docieramy do trzeciej płaszczyzny, najmniej przez autora wyeksponowanej (ale chyba wcale z tego powodu nie najmniej ważnej) – ludzkiej znieczulicy i zobojętnienia. Przez piętnaście lat, które minęły od śmierci starego latarnika, nikt bowiem nie zainteresował się jego osamotnionym synem. Nawet kapitan „Dahlii” dostarcza mu żywność nie w odruchu serca, ale dlatego, że został wynajęty i opłacony. Chabouté stawia więc na marginesie swojej opowieści wiele istotnych pytań, zmuszając tym samym czytelnika do refleksji, niekiedy – bardzo gorzkiej.
Uwaga! Mój egzemplarz i paru innych osób ma bardzo dużo niezadrukowanych stron. Wydawnictwo Egmont zarzeka się, że to zamysł autora. Jednak dziwne jest, że istnieją luki w planszach numerowanych przez samego autora. Czyżby eliminował poszczególne plansze w ostatecznej redakcji, zostawiając pierwotną numerację? Niektórzy posiadacze Samotnika twierdzą, że nie zauważyli tej "wady", a więc być może dotyczy tylko części nakładu. Nie wiem, co o tym sądzić. Będę wiedział dopiero jak dotrę do jakiegoś zagranicznego wydania. Nie zapominajmy też o niezadrukowanej 128 stronie w "H.D. Landru" Chaboute'a. Recydywa autora czy wydawnictwa Egmont?