Jedenasty tom przygód rudowłosego samuraja Kenshina autorstwa Nobuhiro Watsuki to sam środek przygody. Ciężko o nim wypowiadać się bez odniesienia do wcześniejszych części. Kenshin pobiera ostatnie nauki u swego u swego dawnego mistrza, a jego przyjaciele oraz wrogowie przygotowują i zbierają sojuszników. Wielki finał daje się wyczuć tuż za zakrętem, ale na razie panuje względny spokój.
Manewrując na z góry upatrzone pozycje
[Nobuhiro Watsuki „Kenshin #11” - recenzja]
Jedenasty tom przygód rudowłosego samuraja Kenshina autorstwa Nobuhiro Watsuki to sam środek przygody. Ciężko o nim wypowiadać się bez odniesienia do wcześniejszych części. Kenshin pobiera ostatnie nauki u swego u swego dawnego mistrza, a jego przyjaciele oraz wrogowie przygotowują i zbierają sojuszników. Wielki finał daje się wyczuć tuż za zakrętem, ale na razie panuje względny spokój.
Nobuhiro Watsuki
‹Kenshin #11›
Z dłuższymi cyklami, czy to książek czy komiksów, jest zawsze ten sam problem – jak powiedzieć o tym, co jest w środku. Ani to początek, który wciąga, ani pełen akcji finał. Bohaterowie nie są ani tu, ani tam, najczęściej wędrują od jednego miejsca do drugiego. Próba opisania ich w tym momencie zawsze grozi popadnięciem w klimat rodem ze streszczeń brazylijskiej telenoweli. Oczywiście jest to niezbędne. Bez tej drogi koniec nie byłby tak satysfakcjonujący, a wielbiciele cyklu i tak są zadowoleni, mając kontakt z ulubionymi postaciami.
Wydawana w Polsce przez Egmont manga „Kenshin” o opowiada o wędrownym, rudowłosym samuraju z twarzą naznaczoną blizną w kształcie krzyża. Pogodny oraz bez grosza przy duszy przybywa do Tokio w dziesiątym roku ery Mejji. Dekadę temu obalona została w Japonii władza szoguna, kraj Kwitnącej Wiśni otworzył się na świat i zaczął gwałtownie modernizować. Stare obyczaje odchodzą w przeszłość, nowe nie zdążyły się jeszcze ustalić, szczytne ideały demokracji i równości, za które przelewano krew z trudem wytrzymują kontakt z rzeczywistością. Szybko okazuje się, że Kenshin Himura, który zdołał znaleźć kąt do zamieszkania w dojo prowadzonym przez sympatyczną Kaoru, ma skomplikowaną przeszłość. W czasie wojny domowej jako „Siepacz Battosai” był postrachem zwolenników szogunatu i chronił przywódców swej strony przed zamachami. W końcu dręczony wyrzutami sumienia przyrzekł, że już nikogo więcej nie zabije. Na znak tego u pasa nosi „sakabato”, miecz o odwróconej głowni. Jednak przeszłość nie chce zostać pozostać pogrzebana; co chwilę wokół niego pojawiają się ludzie żądni zemsty lub pragnący wykorzystać jego umiejętności w swych intrygach. Tak też zaczyna się cykl przygód rudowłosego samuraja zwany „historią Kioto”, której częścią jest także ten tom. Zaczyna się ona, kiedy dawny towarzysz broni Kenshina prosi go o pomoc przeciwko człowiekowi imieniem Makoto Shishio. W czasie wojny domowej zastąpił on rudowłosego samuraja jako skrytobójca. Zdradzony i okaleczony przez własną stronę, grozi teraz strzaskaniem kruchego pokoju i wtrąceniem Japonii z powrotem w chaos.
Jedenasty tom mangi Nobuhiro Watsuki gładko kontynuuje wydarzenia z poprzednich części. Kenshin, po perypetiach z związanych ze zdobyciem nowego miecza o tępej głowni, nadaremnie prosi swego dawnego mistrza Seijuro Hiko, by nauczył go tajemnych technik szkoły. Przed laty, młody, gniewny i chcący naprawiać świat odszedł z dojo zanim miał szansę je poznać. Mistrz nie jest zachwycony tym pomysłem. W tym momencie Kenshina doganiają w końcu jego znajomi – Kaoru i Yahiko – podążający jego śladem aż z Tokio. I bardzo dobrze, bo dopiero perswazja bliskich przyjaciół samuraja powodują, że mistrz Hiko zmienia zdanie. Sanosuke Sagara – kolejny z towarzyszy głównego bohatera również dotarł do Kioto i zdążył nawet trafić do więzienia. Zresztą pozostaje w nim celowo jak się zaraz okazuje. Zdobyte w trakcie podróży umiejętności powodują, że zwykłe kamień i drewno nie są w stanie go już zatrzymać, co Sanosuke demonstruje rozbijając kratę swej celi. Również czarne charaktery nie próżnują. Makoto Shishio zakończył ściąganie swych doborowych wojowników z całej Japonii i przygotowuje się do wymierzenia pierwszego ciosu w nowej wojnie domowej. Nawiązuje kontakt z mającym na pieńku z rudowłosym samurajem Aoshim Shinomorim. Obaj zgadzają się tylko co do tego, że Kenshin musi zginąć, ale to wystarcza im do zawarcia kruchego sojuszu. Wydarzenia i pojedynki, które nastąpiły do tej pory, były ciszą przed burzą w porównaniu z tym, co ma nadejść.
Ten tom nie wyłamuje się spośród wcześniejszych tomów przygód Kenshina. Nobuhiro Watsuki łączy pełne ekspresji dynamizmu (czasem aż do granic niezrozumiałości) pojedynki samurajskie z humorem i romansem. Dzięki temu, a także zróżnicowanej galerii postaci, jego manga apeluje do wielu grup wiekowych oraz czytelników obu płci. Wszystko to w realiach Japonii epoki Mejii, gdzieniegdzie dodając szczyptę fantastyki w postaci nadnaturalnych umiejętności bojowych bohaterów. Kilka scen szczególnie wbija się w pamięć, zwłaszcza kiedy Okina (dziadek Misao, właściciel restauracji i sympatyczny staruszek) pokazuje, z czego tak naprawdę jest zrobiony. Stary wojownik raz jeszcze biorący do ręki broń by walczyć ze złoczyńcami, to oczywiście znany motyw, jednak stary wojownik torturami wyrywający ze złoczyńcy informacje – to już zupełnie inna liga. Kadr, w którym pechowy morderca wraca do swego dowódcy, jest naprawdę mocny. Nawet czarne charaktery są zszokowane.
Mam jednak wobec „Kenshina” pewne zarzuty. Co prawda, nie są one ograniczone tylko do omawianego tomu, ale całego cyklu – ba, dają się rozciągnąć na całą japońską mangę. Jak na gatunek, który szczyci się nieskrępowaną wyobraźnią i możliwościami, jego autorzy zbyt polegają na typowych, wyciętych z szablonu charakterach. A te, nadużywane, zaczynają denerwować. Weźmy nastoletnią, energiczną Misao – zadanie: rozjaśniać mroczny ton „historii Kioto”. Zachowuje się jak gdyby co rano zażywała prawie śmiertelną dawkę kofeiny i amfetaminy, które napędzają ją do coraz to nowych, prawie psychopatycznych aktów emocji i przemocy fizycznej wobec przyjaciół. Raz czy drugi jest to śmieszne, ale po którymś razie zaczynam się zastanawiać, czemu ktoś jej jeszcze nie udusił. W tym tomie Misao ma jeden znakomicie narysowany, pełen emocji moment, który prawie wynagradza jej wcześniejsze zachowanie: kiedy jest świadkiem walki na śmierć i życie między dwoma ludźmi, na których jej głęboko zależy. Szkoda, że zaraz potem wraca do złych nawyków. Cóż, pozostaje mieć nadzieję, że w następnych częściach pójdzie na odwyk.
Wielbicielom Kenshina tego tomu nie trzeba polecać. Nic ich nie powstrzyma przed zapoznaniem się z tą częścią jego przygód. Dla tych, którzy nigdy o przygodach rudowłosego samuraja nie słyszeli, polecałbym jednak sięgnięcie po pierwszy tom.