Na początku albumu „Star Wars: Wektor #1” redaktor Randy Stradley przyznaje: „Historia, którą za chwilę przeczytacie, ma swoje korzenie (…) w prymitywnej chęci zysku”. Reklama, że aż uszy więdną. Koniec końców jednak brygada scenarzystów i szwadron rysowników wyprodukowali crossover lepszy od wielu komiksowych historii z uniwersum Georga Lucasa.
Końskie mordy
[„ Star Wars: Wektor #1” - recenzja]
Na początku albumu „Star Wars: Wektor #1” redaktor Randy Stradley przyznaje: „Historia, którą za chwilę przeczytacie, ma swoje korzenie (…) w prymitywnej chęci zysku”. Reklama, że aż uszy więdną. Koniec końców jednak brygada scenarzystów i szwadron rysowników wyprodukowali crossover lepszy od wielu komiksowych historii z uniwersum Georga Lucasa.
Przez wiele lat „Star Wars” pozostawało jednym z niewielu komiksowych światów pozbawionych crossoverów (czyli historii łączących dwa dotychczas równolegle rozwijane uniwersa). Rynkowe dane wskazują, że tego typu opowieści chętnie znajdują nabywców i twórcy muszą być w ciemię bici, by w końcu po ten zabieg nie sięgnąć. Zwyczajowo jednak crossoverem nazywamy historie łączące wątki z kompletnie różnych światów (np. „Gwiezdnych Wojen” i „Star Treka”). Pomimo tego, że „Wektor” nazywany jest crossoverem, jego scenarzysta John Jackson Miller stwierdził, że lepszym terminem byłby „cross-through”, opisujący dzieło przeplatające różne płaszczyzny czasowe tego samego uniwersum. „Wektor” jest albumem historycznym, ponieważ jako pierwszy połączył ze sobą cztery epoki „Gwiezdnych Wojen”. Scenarzyści, którzy zęby zjedli na opowieściach ze świata Lucasa (John Jackson Miller, Mick Harrison, Rob Williams i John Ostrander), oraz kilku zaprawionych redaktorów wykombinowali w jaki sposób połączyć totalnie odmienne rzeczywistości. Dzięki nim narodził się „Wektor” – opowieść dziejąca się kolejno w latach 3963 BBY, 19 BBY, 1 ABY i 137 ABY. Jako że na polskim rynku historie spod znaku Jedi znajdują rokrocznie mnóstwo nabywców, Egmont zdecydował się na przedruk tego crossovera.
Kolejne ery opowieści łączy ze sobą starożytny Talizman Sithów, u zarania dziejów w posiadaniu Lorda Karnessa Muura, rzucony przez historię na drogę Jedi o imieniu Celeste Morne. Dziedziczka mocy rychło przekonuje się, że biżuteria potrafi przekształcać żywe istoty w bezrozumne bestie (rakgule) i jest odrobinę śmiercionośna. Losy Celeste krzyżują się z historią fajtłapowatego Zayne’a Carricka i jego zachłannego towarzysza Grypha na planecie Taris opanowanej przez rozprzestrzeniającą się zarazę.
Niestety, nie jest to majstersztyk fabularny, bo opowieści o magicznym wisiorku wszędzie jest na pęczki. Autorzy rrobili co mogli, by historia nie sprowadziła się do biegania po całej planecie w poszukiwaniu sposobu okiełzania talizmanu, jednak trudno przyznać, że im się powiodło. Z pewnością nie brakuje dynamicznej rąbanki – brakuje całej reszty. Jako autor tekstów podpisał się John Jackson Miller i wygląda na to, że najbardziej infantylny scenariusz w karierze ma już za sobą.
Kliknij, aby powiększyć.
Niespecjalne wrażenie potęgują karykaturalne rysunki Scotta Hepburna, który miał spore trudności z sensownym przedstawianiem historii. Wydawać by się mogło, że zaraza dziesiątkująca mieszkańców Taris i demoniczny talizman to elementy zdecydowanie poważnej opowieści, tymczasem soczyste kolory i urocze ilustracje są zupełnie z innej bajki. Hepburn (raczej z braku warsztatu niż świadomego wyboru) posługuje się groteską i uproszczeniami, co niemiłosiernie gryzie się z opowieścią. Dech zapierają zwłaszcza twarze ludzkich bohaterów, które mogą pociągać wyłącznie czytelników zainteresowanych sodomią. „Seksowna” Jedi Celeste obdarzona końską mordą na zawsze pozostaje w pamięci odbiorcy.
Zdecydowanie lepiej wypada druga część albumu, gdzie opowieść podejmuje scenarzysta Mick Harrison. Oto niemal cztery tysiące lat później (w czasach panowania Imperatora Palpatine’a) wspomniany wyżej talizman zwraca uwagę samego Dartha Vadera, który wchodzi w posiadanie zaklętej skrzyni z Taris, wewnątrz której spoczywa poszukiwany amulet. Na nieszczęście, kroczący ciemną ścieżką mocy Jedi musi się zmierzyć z niespodzianką, która razem z talizmanem od tysięcy lat oczekiwała na otwarcie.
Scenarzysta Mick Harrison zdecydowanie wyszedł obronną ręką z powierzonego mu zadania. Historia magicznej biżuterii w jego interpretacji jest zwyczajnie poważniejsza, skupiona przede wszystkim na wewnętrznych rozterkach posiadacza mocy talizmanu. Z pewnością nie brakuje akcji, a znacznie mniej tu groteski i komedii, niż w pierwszej części albumu. Z kadru na kadr wzrasta napięcie, rozładowane w zgrabnie przeprowadzonym finale.
Za rysunkami tej części opowieści stoją Douglas Wheatley oraz Dave Ross, których prace są szczegółowe i właściwie dobrane do ciężaru opowieści. W trakcie lektury trudno dostrzec momenty, gdy artyści wymieniali się przy pracy i za to zdecydowanie należą się słowa uznania. Bez wątpienia ich prace w tym albumie nie należą do światowej czołówki, ale powodów do narzekania nie ma zbyt wielu. Dzięki nim Celeste Morne w końcu zyskała ludzką twarz.
Być może założeniem redaktorów było przygotowanie czteroczęściowej opowieści, z czterech różnych er „Star Wars”, w czterech różnych stylach. Jednak kiedy scenariuszowo wszystko trzyma się kupy, miażdżąca różnica w jakości rysunku każe wątpić w sensowność takich założeń.