Choć koniec żywota „Relaksu” zbliżał się nieuchronnie wielkimi krokami, twórcy czasopisma wciąż potrafili zachować stały – na dodatek bardzo przyzwoity – poziom. Z punktu widzenia czytelnika pogrążonego w lekturze trzydziestego numeru magazynu nic jeszcze nie zapowiadało nadchodzącej katastrofy. A jednak! Gilotyna została już wprawiona w ruch.
Czar „Relaksu” #30: Esesman w ludzkiej skórze i szalony konkwistador kosmosu
[„Relax #30” - recenzja]
Choć koniec żywota „Relaksu” zbliżał się nieuchronnie wielkimi krokami, twórcy czasopisma wciąż potrafili zachować stały – na dodatek bardzo przyzwoity – poziom. Z punktu widzenia czytelnika pogrążonego w lekturze trzydziestego numeru magazynu nic jeszcze nie zapowiadało nadchodzącej katastrofy. A jednak! Gilotyna została już wprawiona w ruch.
W 1981 rok polskie społeczeństwo wchodziło z wielkimi nadziejami. Trwał karnawał „Solidarności”, a władza komunistyczna zdawała się rozumieć i nawet realizować pewne postulaty społeczne. Tyle że za kurtyną generał Wojciech Jaruzelski przygotowywał się już do rozwiązania siłowego, o czym wszyscy przekonali się niespełna dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem. Na rynku prasowym trwał spory zamęt (jedne tytuły znikały, inne zmieniały swój charakter, pojawiały się zupełnie nowe), coraz dotkliwsze dla wydawców gazet były również kłopoty z otrzymaniem przydziałów papieru. Być może z tego właśnie powodu w 1980 roku pojawiły się zaledwie trzy, a w następnym już tylko dwa numery „Relaksu”. Okładkę przedostatniego z nich – z tradycyjnym niebieskim tłem i kratkowanym pomarańczowym logo – zdobił, przedstawiający monstrualnego cybernetycznego pająka, kadr autorstwa Grzegorza Rosińskiego z komiksu „Pojedynek”. Na pionowym pasku po lewej umieszczono, prezentujące się zresztą całkiem przyzwoicie (choć szkoda, że w czerni i bieli, nie w kolorze), rysuneczki reklamujące „Lanę w kosmosie” (dla odmiany wybrano nie główną bohaterkę, ale ciemnowłosą Anę Terval), „Centralny Okręg Przemysłowy” (ze skupionym nad maszyną komunistą Walendziakiem) oraz „Kurs na Półwysep Jork” (do lektury którego zachęcał egzotycznie wyglądający kacyk Tarataj). I chociaż może zabrzmieć to obrazoburczo, ze wszystkich wybranych na okładkę kadrów najmniej intrygująco wypadał ten najważniejszy – Rosińskiego. Na odwrocie okładki ponownie zabrakło miejsca na publikację listów od czytelników. Trudno uwierzyć w to, by nagle przestali oni pisać, skoro do tej pory zasypywali redakcję epistołami. Gdzie więc należy szukać przyczyn ich „milczenia”? W komentarzach, które nie nadawały się do druku? W żalach dotyczących coraz bardziej nieregularnego pojawiania się czasopisma w kioskach „Ruchu”?
Zamiast czytelniczego odzewu na stronie drugiej pojawił się, goszczący tam już zresztą od jakiegoś czasu na stałe, kącik filatelistyczny. Tym razem Stanisław Koliński postanowił przedstawić dwanaście rodzimych znaczków (notabene pochodzących z różnych lat), na których zamieszczono reprodukcje polskich (i nie tylko) zamków obronnych – między innymi Zamku Królewskiego w Warszawie oraz warowni w Wiśniczu, Pieskowej Skale, Legnicy, Bolkowie, Niedzicy, Olsztynie. Za ciekawostkę można uznać również informację, która pojawiła się powyżej, a dotyczyła Centrum Zdrowia Dziecka. Otóż czytelnicy „Relaksu” zostali uroczyście poinformowani o nadaniu tej instytucji sztandaru, który – nie wiedzieć czemu – wzorowany był na… sztandarze bojowym 1. Dywizji Piechoty imienia Tadeusza Kościuszki, czyli tej jednostki, która spod Oki via Lenino dotarła do samego Berlina. To wiekopomne dzieło zaprojektowane zostało przez pochodzącego ze Lwowa artystę plastyka Czesława Podgórskiego, natomiast wykonały je – czytaj: wyhaftowały – pracownice Spółdzielni Pracy Inwalidów „Zakład Rękodzieła Artystycznego” w Warszawie. Jakby tego było mało, Krajowa Agencja Wydawnicza wydała nawet pocztówkę przedstawiającą sztandar. I niech ktoś powie, że w KAW-ie nie było ludzi, którzy znali się na marketingu!
kliknij aby powiększyć
Komiksem otwierającym trzydziestą edycję magazynu była druga część – zatytułowana „Budowa” – „Centralnego Okręgu Przemysłowego” autorstwa Jerzego Wróblewskiego (rysunki) i pana Walawskiego (scenariusz). Na pięciu planszach przedstawiono wydarzenia, które rozegrały się na przestrzeni czterech lat – pomiędzy 1938 a 1942 rokiem. Inżynier Nawrot, wcześniej jeden z budowniczych COP-u, na własną prośbę zostaje skierowany do pracy w hucie w Stalowej Woli; wkrótce dyrekcja przydziela doń świeżo przyjętego inżyniera Grodzickiego, który jednak od samego początku nie podoba się Nawrotowi i wzbudza jego nieufność (nie bez powodu, bo przecież
w poprzednim odcinku dano nam wyraźnie do zrozumienia, że jest on agentem hitlerowskim). W tym samym czasie coraz większy posłuch wśród młodych pracowników huty zdobywa towarzysz Walendziak, który z wielkim oddaniem wykonuje swoją „partyjną robotę”. Nie wiadomo jednak, o jakie ugrupowanie chodzi. Wszak Komunistyczna Partia Polski została w tym samym 1938 roku rozwiązana decyzją Kominternu, a wielu jej przywódców sprowadzonych do Moskwy, a następnie – na rozkaz Stalina – albo wymordowanych, albo zesłanych do łagrów. Kim więc tak naprawdę był „towarzysz Walendziak”? Z dużym prawdopodobieństwem – zwykłym sowieckim szpiclem. Ale o tym oczywiście autorzy komiksu wspomnieć nie mogli. W każdym razie ów ideowy komunista, który, jak na szpiega przystało, uszy i oczy ma zawsze szeroko otwarte, pewnego dnia zauważa na ulicy Grodzickiego w towarzystwie wyjątkowo podejrzanego typa, o czym zresztą natychmiast informuje Nawrota, ten zaś z kolei – znanego już sobie pułkownika kontrwywiadu. Niemiec udający Polaka zostaje aresztowany, a rozochocony oficer tak zwanej „Dwójki” (czyli Oddziału II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego) stara się zwerbować inżyniera do pracy wywiadowczej. Czym miałby się zająć sympatyczny i pracowity inżynier? „Rozszyfrowaniem komunistów” – a jakże!
kliknij aby powiększyć
Dodajmy: chodzi o tych samych komunistów-„patriotów”, którzy podczas jednego ze swoich tajnych spotkań – doszedłszy do arcyciekawego wniosku, że rząd nie dostrzega tego, iż wojna z III Rzeszą jest nieunikniona – postanawiają sami zorganizować się do walki z faszystami. W komiksie Walawskiego i Wróblewskiego nie ma oczywiście mowy o pakcie Ribbentrop-Mołotow, nigdy nie doszło też do współpracy Hitlera ze Stalinem, komuniści są zatem jedynymi sprawiedliwymi, tylko im zależy na obronie polskiej racji stanu. Bzdura goni bzdurę poganiana przez kłamstwo! Jeszcze ciekawiej robi się jednak, gdy wybucha wojna; wtedy dowiadujemy się między innymi, że jedynymi, którzy stawiają zbrojny opór Niemcom, są dzielni partyzanci z Gwardii Ludowej, dla których notabene nie ma zadania ponad siły. Cóż, ta nieźle narysowana i wartko opowiedziana historia jest, niestety, pod względem naukowym prawdziwym kuriozum, typowym zresztą dla czasów, w których powstała… Nastrój może za to poprawić drugi z komiksów – „Niezwykłe wakacje” Zdzisława Wójcickiego i Andrzeja Sawickiego. Inżynier Bazyli Malinek, Maciej i Jacek docierają wraz z roninem Mikim Misiurą i samotnym niedowidzącym samurajem Zatoichim do wioski Takowa Bida. Na pierwszy rzut oka wieś wydaje się opuszczona przez mieszkańców, ale przy bliższej lustracji okazuje się, że większość z nich skrywa się w piwnicy. Przed kim? Przed siedmioma samurajami, którzy, wynajęci, by bronić biednych chłopów, terroryzują ich teraz, żądając żywności. Maciej i Jacek postanawiają im pomóc, stosując fortel nawiązujący do innego klasycznego filmu japońskiego – o Godzilli. Opowiastka niezmiennie bawi, skrząc się specyficznym dowcipem i inteligentnymi odniesieniami do dalekowschodniej popkultury, co czyni ją ciekawą lekturą zarówno dla nastoletnich, jak i znacznie starszych czytelników.
kliknij aby powiększyć
W rozpisanym i rozrysowanym na sześć plansz siódmym odcinku „Kursu na Półwysep Jork” Janusz Christa wreszcie przedstawił wielbicielom swojego talentu wspominanego wcześniej już parokrotnie kacyka Tarataja, przywódcę Papuasów na jednej z wysepek. Jego nagłe pojawienie się okazuje się zbawienne dla głównych bohaterów – Gucka i Malaja Burui, którzy właśnie po raz kolejny dostają się w ręce bandytów. Tarataj nie tylko ratuje ich – przyznajmy jednak: przypadkowo – z opresji, to na dodatek przywozi ze sobą doktor Annę. Przy okazji poznajemy także jej historię; dowiadujemy się, jak niewiele brakowało, aby została – uwaga! – dziewiątą żoną władcy Papuasów i dlaczego do tego, na szczęście, nie doszło… Najdłuższą, bo aż ośmiostronicową, opowieścią zamieszczoną w trzydziestym numerze „Relaksu” był fantastycznonaukowy one-shot Grzegorza Rosińskiego („
Thorgal”, „
Przybysze”) i Stefana Weinfelda („
Tam, gdzie słońce zachodzi seledynowo”, „
Polacy na biegunie południowym”, „
Opowieści nie z tej Ziemi”, „
Czarna róża”) zatytułowany „Pojedynek”. Jego bohaterami są dwaj naukowcy – cybernetycy i konstruktorzy – Martinez i Fretti, którzy, nie mogąc dojść do porozumienia w kwestii, który z nich jest genialniejszy, postanawiają rozstrzygnąć spór raz na zawsze w bardzo nietypowy sposób. Udają się na bezludną wyspę, gdzie ma się odbyć walka na śmierć i życie pomiędzy skonstruowanymi przez nich cybernetycznymi monstrami – pająkiem i przedpotopowym gadem. Całość kończy się, o dziwo, happy endem, bo jakże inaczej skomentować autorskie zapewnienie o „twórczej przyjaźni” między naukowcami, która została „zrodzona z niszczącej nienawiści”…
kliknij aby powiększyć
Przy okazji też Weinfeld (scenarzysta) snuje rozważania na temat przyszłości sztucznej inteligencji, która, wymknąwszy się spod kontroli, może stać się dla człowieka śmiertelnym zagrożeniem. Jakkolwiek dzisiaj wnioski, do których pisarz doszedł przed trzema dekadami mogą wydać się nieco naiwne, wtedy na pewno robiły wrażenie. Zaskoczeniem były natomiast rysunki Rosińskiego, który tym razem odszedł dość daleko od realistycznej kreski, typowej dla jego wcześniejszych prac drukowanych na łamach „Relaksu” (vide „
Dziewięciu z nieba” czy seria o
Polsce pierwszych Piastów). Inna sprawa, że tę historię należało przedstawić właśnie tak – w sposób nieco karykaturalny i odrealniony.
kliknij aby powiększyć
Na zakończenie tradycyjnie zaproponowano czytelnikom węgierską „Lanę w kosmosie” (czwarty odcinek serii). Premmer, Bragan i robot Monus trafiają przed oblicze ciemnowłosej piękności Any Terval, której zadaniem jest poinformowanie przybyszów o „wspaniałym dziele życia naszego pana”, czyli zaginionego przed pięciuset laty pioniera kosmicznych wypraw międzyplanetarnych Wallingtorna. Jak się okazuje, dziarski staruszek (notabene wyglądający na nie więcej niż siedemdziesiąt lat), ma się całkiem nieźle i właśnie planuje… wyprawę wojenną, której ofiarami mają paść mieszkańcy wewnętrznego systemu Kapeboidy. Jako że brakuje mu ludzi (a zwłaszcza pilotów), ekipa „Erebusa” dosłownie spadła mu jak gwiazdka z nieba. Problem tylko w tym, że przechwyceni przez ludzi Wallingtorna członkowie załogi ziemskiego statku wcale nie mają ochoty wplątywać się w jakąś podejrzaną kosmiczną aferę. Co zresztą prowadzi do dramatycznych wydarzeń. Interesującym może być fakt, że w tym odcinku w ani jednym kadrze nie pojawiła się tytułowa bohaterka cyklu, czyli kapitan Lana. A szkoda, ponieważ jej poprzednie „wizyty” zapierały dech w piersiach.