Choć żył stosunkowo krótko, pozostawił po sobie ogromny dorobek. Składa się nań nie tylko ponad sześćdziesiąt oddzielnych albumów, ale również dziesiątki historii drukowanych w czasopismach i antologiach. Do tego doliczyć należy również zapomniane już opowieści publikowane do 1978 roku w bydgoskiej popołudniówce „Dziennik Wieczorny”. Ongrys będzie je przypominać w kolejnych tomach „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego”
Z Londynu na Balif
[Jerzy Wróblewski „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego #1: James Hart / Nie z tej ziemi” - recenzja]
Choć żył stosunkowo krótko, pozostawił po sobie ogromny dorobek. Składa się nań nie tylko ponad sześćdziesiąt oddzielnych albumów, ale również dziesiątki historii drukowanych w czasopismach i antologiach. Do tego doliczyć należy również zapomniane już opowieści publikowane do 1978 roku w bydgoskiej popołudniówce „Dziennik Wieczorny”. Ongrys będzie je przypominać w kolejnych tomach „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego”
Jerzy Wróblewski
‹Z archiwum Jerzego Wróblewskiego #1: James Hart / Nie z tej ziemi›
W latach 70. i 80. ubiegłego wieku był – obok Grzegorza Rosińskiego, Henryka Jerzego Chmielewskiego czy Janusza Christy – jednym z najpopularniejszych (a na pewno najpłodniejszym) autorów komiksów w Polsce. Uchodził za rysownika, który jest w stanie zmierzyć się – i wyjść z tego „pojedynku” zwycięsko – z każdym tematem; dlatego ma w swoim bogatym dorobku zarówno opowieści historyczne i kryminalne, wojenne i sensacyjne, jak i – chyba najbardziej przez siebie lubiane – westerny i fantastycznonaukowe. Urodził się w Inowrocławiu w 1941 roku, ale zawodowo przez długie lata związany był z Bydgoszczą. Tam uczęszczał do Liceum Plastycznego, z którego, jak mówi jedna z wersji wydarzeń, pewnego jesiennego dnia wyciągnął go – i to niemal dosłownie, ponieważ szkoły już nie ukończył – redaktor tworzonej właśnie popołudniówki „Dziennik Wieczorny”, który poszukiwał zdolnego rysownika. Pierwszy numer gazety ukazał się z datą 1 stycznia 1959 roku; Jerzy Wróblewski systematycznie publikował w niej przez kolejnych dziewiętnaście lat. Gdy zaczynał tę współpracę, był nikomu nieznanym nastolatkiem z prowincjonalnego miasteczka na Kujawach, gdy kończył – miał na rodzinnym rynku status gwiazdy komiksowej (przede wszystkim dzięki „Kapitanowi Żbikowi” i historyjkom drukowanym w „
Relaksie”).
W ciągu prawie dwudziestoletniej współpracy z „Dziennikiem Wieczornym” – jak zaznacza Maciej Jasiński, autor posłowia do pierwszego tomu „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego” – rysownik (i bardzo często też scenarzysta) stworzył około siedemdziesięciu opowieści, które łącznie liczyły ponad… cztery tysiące odcinków. Zdecydowana większość z nich popadła w niemal całkowite zapomnienie; pamiętali o nich jedynie najzagorzalsi fani, którzy nierzadko kupowali przed laty „Dziennik” tylko po to, aby wyciąć i dołączyć do kolekcji kolejny „pasek” autorstwa Wróblewskiego. Tym większa chwała należy się pomysłodawcom ocalenia tych historyjek, jak również władzom Bydgoszczy, które zdecydowały się cały projekt wspomóc finansowo. A zaznaczmy, że jest – i będzie (oby jak najdłużej) – to przedsięwzięcie bardzo czasochłonne i wymagające wielkiego nakładu pracy. Bo jeśli nawet roczniki gazety dostępne są w archiwach bibliotecznych bądź zbiorach prywatnych, to sporym wyzwaniem jest nade wszystko rekonstrukcja komputerowa kiepskiej przecież jakości „pasków” (o czym wcześniej przekonali się chociażby redaktorzy albumów zawierających gazetowe przygody
Tytusa, Romka i A’Tomka).
Z komiksami drukowanymi w codziennych gazetach było podobnie jak z powieściami w odcinkach, które często pisane były z dnia na dzień. Rzadko więc trafiały się w pełni przemyślane, rozbudowane, wielowątkowe historie, znacznie częściej – krótkie, niekiedy nawet dość banalne opowiastki opierające się na jednym, maksymalnie ogrywanym motywie. Zaznaczmy od razu: nic w tym złego. Trzeba jednak o tym pamiętać, aby oceniając podobne dziełko, stosować nieco inną miarę. Na tom pierwszy „Archiwum” składają się dwa krótkie komiksy: sensacyjny „James Hart” oraz fantastycznonaukowe „Nie z tej ziemi”. Pierwszy z nich, złożony z dwudziestu dwóch pasków, ukazywał się na łamach „Dziennika” przez nieco ponad miesiąc (we wrześniu i październiku 1971 roku). Tytułowy bohater to światowej sławy brytyjski detektyw (notabene w kilku ujęciach przypominający aparycją kapitana Żbika), który staje na drodze szajce złodziei kierowanej przez sprytną, bezwzględną, ale i piękną ciemnowłosą Julię Corman. Panna Corman – w komiksie nie ma bowiem mowy o tym, aby miała ona męża – przygotowując kolejny „skok”, postanawia wcześniej unieszkodliwić jedynego, jej zdaniem, człowieka, który mógłby pokrzyżować plany przestępców. To z kolei niesie ze sobą znacznie dalej idące konsekwencje, a w wydarzenia wplątana zostaje nawet pewna gwiazda filmowa zza Oceanu. Scenariusz nie należy może do najbardziej odkrywczych, ale zdradza, że Wróblewski musiał być na bieżąco z tendencjami panującymi w ówczesnym zachodnim kinie akcji. Nie brakuje w tej historyjce ani bijatyk, ani pościgów samochodowych (i nie tylko), ani strzelaniny; jest też zaakcentowany w finale wątek miłosny. Czegóż można chcieć więcej?
„Nie z tej ziemi”, liczące w sumie trzydzieści trzy paski, jest starsze od „Jamesa Harta” o sześć lat; drukowane było w wakacje 1965 roku. Gdyby nie lekko ironiczne zabarwienie całej historyjki (odbijające się zarówno w fabule, jak i grafice), można by ją uznać za klasyczną space operę. Pewnego dnia kapitan Ringo otrzymuje od swego szefa rozkaz lotu, w towarzystwie dwóch naukowców, na odległą od Ziemi planetę Balif. W jakim celu? Aby przywieźć stamtąd próbki minerałów i… jednego z mieszkańców nieznanego jeszcze globu. Istoty rozumne, które podporządkowały sobie planetę, okazują się nawet przyjazne, czego jednak nie można powiedzieć o ich bezpośrednich sąsiadach, Artunach, którzy podczas pobytu Ziemian na Balifie dokonują właśnie kolejnej agresji. W takiej sytuacji kapitan Ringo i jego nawigator Ben postanawiają wziąć sprawy we własne ręce i doprowadzić do zakończenia sąsiedzkiego sporu. „Nie z tej ziemi” powstało nie tylko po to, by bawić – przynajmniej taki wniosek można wyciągnąć prawie pół wieku po opublikowaniu tej opowieści. Po latach zastanawiają zwłaszcza dwa wątki. Sam pomysł i cel ekspedycji przywodzi na myśl wyprawy hiszpańskich i portugalskich konkwistadorów. Bo nawet jeśli Ziemianom nie chodzi o podbój obcych ziem, to na pewno o ich eksploatację materialną. Dziwić też może sposób, w jaki w finale Ringo i Ben skłaniają do rozmów pokojowych prezydenta planety Artun. Mówiąc krótko: stoi to w jaskrawej sprzeczności z wcześniejszym humorystycznym tonem opowieści.
Obie historie narysowane są w zupełnie odmienny sposób. „James Hart” to najbardziej typowa dla Jerzego Wróblewskiego kreska realistyczna (znana chociażby z „Kapitana Żbika” i komiksów zamieszczanych w
Relaksach); w „Nie z tej ziemi” autor pozwolił sobie natomiast na znaczne odstępstwo od swego charakterystycznego stylu. Rysunki w tej opowieści bardziej przypominają szkice, znacznie mniej w nich szczegółów (praktycznie brak dalszych planów), wizerunki postaci nie są zaś wcale tak dalekie od karykatur (i wcale nie chodzi tu o kosmitów). Warto też wspomnieć, że pociągła twarz kapitana Ringa od razu przywodzi na myśl zrodzonego w wyobraźni artysty znacznie później Binio Billa. Podsumowując: zawarte w tomie pierwszym „Archiwum” historyjki arcydziełami na pewno nie są, ale dla wielbicieli komiksu polskiego z czasów Polski Ludowej i tak powinny być lekturą obowiązkową.