Po „Pjongjangu” i „Kronikach birmańskich” warszawska Kultura Gniewu opublikowała „Kroniki jerozolimskie” – kolejny komiks Guy Delisle’a, w którym zawarł on swoje spostrzeżenia z podróży w dla wielu trudno dostępny zakątek świata. Powstała z tego niezwykła – niekiedy przejmująca smutkiem, innym znów razem bawiąca do łez – opowieść o pełnym absurdów życiu w miejscu świętym dla wyznawców trzech religii.
Kronika najdziwniejszego miejsca na Ziemi
[Guy Delisle „Kroniki jerozolimskie” - recenzja]
Po „Pjongjangu” i „Kronikach birmańskich” warszawska Kultura Gniewu opublikowała „Kroniki jerozolimskie” – kolejny komiks Guy Delisle’a, w którym zawarł on swoje spostrzeżenia z podróży w dla wielu trudno dostępny zakątek świata. Powstała z tego niezwykła – niekiedy przejmująca smutkiem, innym znów razem bawiąca do łez – opowieść o pełnym absurdów życiu w miejscu świętym dla wyznawców trzech religii.
Guy Delisle
‹Kroniki jerozolimskie›
Pochodzący z Quebecu Guy Delisle (rocznik 1966) ma już uznaną pozycję na polskim rynku, co zawdzięcza przede wszystkim dwoma zbiorami komiksowych autobiograficznych reportaży z podróży do miejsc „wyklętych” – rządzonej przez zbrodniczą dynastię Kimów Korei Północnej („
Pjongjang”, 2003) oraz, znajdującej się w rękach nie mniej okrutnej junty wojskowej, Birmy („Kroniki birmańskie”, 2007). Podobny charakter mają jeszcze dwie powieści graficzne Kanadyjczyka, spośród których jedna nie doczekała się do tej pory edycji w naszym kraju, czyli relacja z wyprawy do południowo-wschodnich Chin („Shenzhen”, 2000); tą drugą są natomiast opublikowane niedawno „Kroniki jerozolimskie”, oryginalnie wydane przez Delcourt przed trzema laty. Delisle trafił do Izraela za swoją żoną, Nadège, która otrzymała roczny kontrakt w ramach działalności w międzynarodowej organizacji pozarządowej Lekarze bez Granic (podobny charakter miał zresztą także jego pobyt w Birmie). Wraz z rodzicami pojechały też dzieci, Alice i Louis, co dla autora było zapowiedzią tego, że w godzinach pracy jego żony on będzie musiał opiekować się maluchami. W miarę możliwości chciał też, co oczywiste, rysować. Choć nie łudził się, że na to ostatnie wygospodaruje odpowiednio dużo czasu.
Podróżując po Azji (a tak się złożyło, że każdy z odwiedzanych przez niego krajów na wschód od Uralu trudno byłoby, nawet przy najlepszej woli, uznać za demokratyczny), Delisle przyzwyczaił się do życia w cieniu absurdalnych nakazów i zakazów, a mimo to rzeczywistość jerozolimska pod wieloma względami go zaskoczyła. Nie było chyba dnia, gdy Kanadyjczyk nie znajdował się w sytuacji, która wywoływała w nim zmieszanie, osłupienie, w najlepszym wypadku – zaskoczenie. Ale czy można się temu dziwić, skoro trafił do miasta, które jest uznawane za stolicę przez Izrael, ale przez Organizację Narodów Zjednoczonych i większość państw świata już nie? Którego część wschodnia formalnie leży na zachodnim brzegu Jordanu i w przyszłości ma się stać stolicą Autonomii Palestyńskiej? Do którego prawa, jako miasta świętego, roszczą sobie przedstawiciele trzech wielkich religii monoteistycznych – judaizmu, chrześcijaństwa i islamu? Współczesna Jerozolima to, jak niegdyś Berlin, miasto podzielone murem, który – jak przekonują władze Izraela – dla zachowania bezpieczeństwa oddziela dzielnice zamieszkane przez muzułmanów i Żydów. W rzeczywistości jednak marginalizuje on ludność pochodzenia arabskiego, spychając ją do getta i tym samym skazując na życie w biedzie i niedostatku.
Dla osoby z zewnątrz, takiej jak Delisle, wszelkie podziały wydają się, przynajmniej na pierwszy rzut oka, kompletnie niezrozumiałe i nonsensowne. Przy bliższym „poznaniu” przekonanie to wcale się nie zmienia, tym bardziej że skutecznie utrudniają one życie wszystkim mieszkańcom, bez względu na ich pochodzenie etniczne czy wyznanie (przy okazji warto wspomnieć, że liczącą się mniejszość narodową stanowią w Jerozolimie Ormianie). Z powodu licznych punktów kontrolnych bywa, że przedostanie się z jednej dzielnicy miasta do drugiej, choćby położonej po sąsiedzku, zajmuje niekiedy kilka godzin. Kierowcy tracą masę czasu, stojąc w korkach, a turyści, pragnący odwiedzać święte miejsca, nierzadko narażeni są na widzimisię pilnujących porządku żołnierzy. Trzeba też brać pod uwagę przepisy religijne, które mogą sprawić, że nieobeznany w nich przybysz z innego zakątka świata, może niechcący wpakować się w poważne tarapaty (vide wjazd samochodem do ultraortodoksyjnej dzielnicy żydowskiej w dzień szabatu). Delisle przyjmuje wszystkie te utrudnienia ze stoickim spokojem; nawet jeśli są bardzo irytujące, daleko mu do punktu widzenia człowieka, który uznaje się za lepszego tylko dlatego, że jest reprezentantem cywilizacji Zachodu. Chcąc zachować obiektywizm, przyjmuje pozycję dziecka, które dziwi się zaistniałym zdarzeniom, ale też próbuje je zrozumieć.
„Kroniki jerozolimskie” to pokaźny – liczący sobie ponad trzysta stron – ciąg drobnych epizodów, często powiązanych jedynie miejscem akcji i postacią głównego bohatera. Zdarza się jednak, że Delisle opuszcza tytułową Jerozolimę i odwiedza inne miasta (Nablus, Ramallah, Strefa Gazy) – czy to w celach turystycznych, czy zawodowych (aby spotkać się z osobami zainteresowanymi sztuką tworzenia komiksów). Mimo braku ciągu przyczynowo-skutkowego zdarzeń, komiks Kanadyjczyka, skupiający się na – niekiedy pełnym trosk – codziennym życiu w tym niezwykle dziwnym miejscu, czyta się z zapartym tchem, jak nasyconą wątkami obyczajowymi historię sensacyjną. Delisle ma po prostu dar wybornego gawędziarza, który z najbanalniejszej nawet przygody potrafi utkać intrygującą opowieść z morałem. Przybierając maskę błazna (wystarczy przyjrzeć się, w jaki sposób rysuje sam siebie), zagląda pod dywan, aby przekonać się, co zostało tam zamiecione. Nikogo przy tym nie osądza, nie feruje wyroków – to zadanie pozostawia czytelnikowi. Niech on sam wyciągnie wnioski, niech rozstrzygnie, po czyjej stronie jest racja. Na marginesie głównego wątku „Kronik…” snuje też opowieść o niełatwej i niebezpiecznej pracy Lekarzy bez Granic, oddając tym samym cześć należną tej organizacji.
Od strony graficznej wielbicieli charakterystycznej kreski Delisle’a „Kroniki jerozolimskie” specjalnie nie zaskoczą. Groteskowe rysunki przypominają do złudzenia te, które wypełniają karty innych komiksów Kanadyjczyka, również tych niepodróżniczych, jak „Albert i Alina” (1999-2001) czy „Louis na plaży” (2008). Mimo ciągotek ku karykaturalności, autor potrafi też jednak z dużym pietyzmem odwzorować jerozolimskie ulice, najważniejsze zabytki i podmiejskie krajobrazy. Wszystko to skłania do najważniejszej dla czytelnika refleksji, że czas spędzony przez Delisle’a w Izraelu na pewno nie okazał się czasem straconym. I jako dla ojca dwójki dzieci, i jako dla coraz bardziej cenionego artysty.