Które to już komiksowe podejście do, stworzonej przez brytyjskiego pisarza fantasy Michaela Moorcocka, postaci Elryka z Melniboné? Bodajże piąte. Znacznie ważniejszy jednak jest fakt, że – zdaniem autora pierwowzoru powieściowego – najlepsze, bo najbliższe jego zamysłowi artystycznemu. W czym sam Moorcock upatruje przede wszystkim przejawów talentu francuskiego scenarzysty Juliena Blondela
Nie bądź miłościw mnie grzesznemu
[Julien Blondel, Robin Recht „Elryk #1: Rubinowy tron” - recenzja]
Które to już komiksowe podejście do, stworzonej przez brytyjskiego pisarza fantasy Michaela Moorcocka, postaci Elryka z Melniboné? Bodajże piąte. Znacznie ważniejszy jednak jest fakt, że – zdaniem autora pierwowzoru powieściowego – najlepsze, bo najbliższe jego zamysłowi artystycznemu. W czym sam Moorcock upatruje przede wszystkim przejawów talentu francuskiego scenarzysty Juliena Blondela
Julien Blondel, Robin Recht
‹Elryk #1: Rubinowy tron›
Michael Moorcock to jeden z najbardziej znanych w XX wieku autorów fantasy i science fiction. Brytyjczyk urodził się w grudniu 1939 roku w Londynie, tworzyć zaczął już jako nastolatek. Na koncie ma kilkanaście, mniej lub bardziej okazałych, cyklów powieściowych, wiele opowiadań oraz, co już nie tak oczywiste, szkice i eseje. Sztandarowym jego dziełem jest saga o albinosie Elryku, władcy Melniboné. Po raz pierwszy postać ta pojawiła się w noweli „The Dreaming City” (1961), powróciła w opowiadaniu „Stormbringer” (1965), a od 1972 roku, kiedy to ukazała się powieść „Elryk z Melniboné” (znana także w Polsce), ma swoją własną serię. Na potencjał tkwiący w opowiadanych przez Moorcocka fabułach szybko też zwrócili uwagę twórcy komiksowi. Pierwsza rysunkowa adaptacja powieści otwierającej cykl – ze scenariuszem Roya Thomasa i grafikami Philipa Craiga Russella – ukazała się w 1983 roku; trzy lata później ten sam tandem wydał ciąg dalszy – „The Weird of the White Wolf” („Los Białego Wilka”). Kolejny album, „At the End of Time” (1987), wyszedł już spod pióra i piórka Rodneya Matthewsa. A potem na dłuższy czas o Elryku zapomniano.
Kolejny poświęcony mu komiks stworzył Walter Simonson. Jego „Elric” („Elryk”) ukazał się w połowie ubiegłej dekady i miał być – w założeniu – tomem pierwszym; tymczasem minęło dziewięć lat, a kontynuacji jakoś nie widać. Za to po ulubioną postać Moorcocka sięgnęli inni twórcy: scenarzysta Chris Roberson i rysownik Francesco Biagini; stworzoną przez siebie historię „The Balance Lost” rozpisali na dwanaście zeszytów, które za Oceanem pojawiły się w sprzedaży w latach 2011-2012. Być może właśnie popularność tej serii sprawiła, że Elrykiem zainteresował się następny autor – tym razem Europejczyk, Francuz Julien Blondel (urodzony w Reims w 1975 roku). Dotychczas próbował on swych sił głównie w opowieściach sensacyjnych i thrillerach („Actor’s Studio”, 2007; „Akademy”, 2007-2008) oraz science fiction („Nova”, 2007-2008; „Les orphelius de la tour”, 2007-2009). Pierwszą podróżą Blondela w krainę fantasy był pierwszy album z cyklu „L’Épopée de Gilgamesh” (2010), czyli adaptacja sumeryjskiego „Eposu o Gilgameszu”. Trzy lata później natomiast podjął się on adaptacji „Elryka z Melniboné”, a pomogli mu w tym dwa rysownicy: Didier Poli („Mały książę”) i Robin Recht („Trzeci testament: Juliusz”).
Jeżeli ktokolwiek czytał powieść Moorcocka, fabuła „Rubinowego tronu” nie będzie dla niego żadnym zaskoczeniem. Blondel postanowił bowiem oprzeć się jak najwierniej, a przynajmniej takie wrażenie pozostawia po sobie pierwsza odsłona „Elryka”, na książce Brytyjczyka. Elryk, syn Sadryka, włada Smoczą Wyspą Melniboné, zasiadając na rubinowym tronie w niezdobytej twierdzy Imrryr, Śniącym Mieście. Jego imperium trwa od dziesięciu tysięcy lat, wzbudzając przerażenie nie tylko wśród sąsiadów, ale także państw i krain położonych znacznie dalej od granic Smoczej Wyspy. Rządzący nim cesarze znani byli zarówno ze swego zamiłowania do magii, jak i okrucieństwa; przelali niejedno morze krwi, aby stworzyć potęgę, przed którą wszyscy teraz chylą karki. Elryk jest jednak inny – interesuje go filozofia, nie ma w sobie żądzy mordowania, co zresztą wypomina mu na każdym kroku jego ambitny kuzyn, książę Yyrkoon, od lat marzący o tym, aby zepchnąć cesarza z tronu i samemu się nań wspiąć. Zdaje sobie z tego doskonale sprawę siostra Yyrkoona, Cymoril, która jest żoną Elryka. Dodajmy – niezwykle wobec władcy lojalną. Inność Elryka podkreśla też fakt, że jest on albinosem; on sam tłumaczy to sobie „przeklętą krwią”, która płynie w jego żyłach.
Pewnego dnia na kresach Melniboné straże zatrzymują trzech szpiegów, którym jakimś cudem udało się przedrzeć przez chroniący drogi do serca państwa labirynt. Niestety, ich pamięć została zablokowana przez magię, nie można więc torturami ani żadnymi innymi sposobami wydrzeć z ich umysłów informacji, komu służą ani kto przekazał im plany labiryntu. Wiadomo tylko tyle, że nadciąga obca flota. Elryk, chcąc nie chcąc, musi szykować się do wojny; u jego boku staje natomiast Yyrkoon, któremu jednak cesarz za grosz nie może ufać. Powieści i komiksy fantasy zdecydowanej większości mało orientujących się w temacie czytelników kojarzą się z sielankowymi historiami o krasnoludach, elfach i trollach, o smokach i walecznych rycerzach pokroju Conana, o złych i dobrych czarnoksiężnikach – słowem: z opowieściami, które zainteresować mogą głównie dzieci i nastolatków. To oczywiście uproszczenie i na przykładzie dzieła Juliena Blondela widać to wyjątkowo jaskrawie. „Elrykowi” jest bowiem równie daleko do takiego postrzegania fantasy, jak niejakiej Dorocie Rabczewskiej do talentu Tiny Turner. Autor „Rubinowego tronu”, korzystając z typowych dla literatury fantasy atrybutów, nie waha się jednak sięgnąć również po elementy charakterystyczne dla horroru czy dramatu psychologicznego.
Nad całą opowieścią unosi się aura nieprzeniknionego koszmaru. Przeraża zresztą już sama wizja Imrryru, fortecy z kości słoniowej i obsydianu, której władcy mają serca czarniejsze od węgla. Bohaterowie mają ostre rysy twarzy, a ich oblicza naznaczone są piętnem nienawiści i szaleństwa, żądzy władzy i mordu. Wyjątek stanowi w zasadzie jedynie Elryk, choć i jego inność może przyprawić o drżenie rąk i serca. Żeby mieć pełen obraz wykreowanego przez Michaela Moorcocka świata, powinniśmy dodać jeszcze przywołane przez Blondela, Poliego i Rechta postaci demonów i ludzi, jak doktor Żart, których wygląd nie predestynuje raczej do zrobienia kariery w modelingu. Strona graficzna albumu utrzymana jest w ponurych barwach, którym grozy dodaje jeszcze odpowiednie wykorzystanie światłocienia, jak i kontrastujących z czernią i szarościami kolorów cesarskiego tronu (rubin) i płaszcza (krwista czerwień). Przywołane z odmętów morskich i lochów pałacowych demony – vide Straasha i Aaven’kar – przywołują z kolei na myśl opowieści rodem z Lovecrafta. Podsumowując: Fantasy? Owszem, ale zdecydowanie w stylu dark. I na dodatek dla czytelników, którzy nie stronią od horrorów.

Conan walecznym rycerzem? Spadłem z krzesła...