„Bóg z korzeni” zamyka – inspirowaną twórczością Howarda Phillipsa Lovecrafta i Grahama Mastertona – dylogię Érika Hérenguela „Srebrny księżyc nad Providence”. Jest efektownie i przerażająco, chociaż nie przez cały czas równie ekscytująco. W paru momentach bowiem Francuz niepotrzebnie postanowił pójść na skróty.
Nie zadzieraj z Manitou! Ani nikim, kto go zna
[Eric Herenguel „Srebrny księżyc nad Providence #2” - recenzja]
„Bóg z korzeni” zamyka – inspirowaną twórczością Howarda Phillipsa Lovecrafta i Grahama Mastertona – dylogię Érika Hérenguela „Srebrny księżyc nad Providence”. Jest efektownie i przerażająco, chociaż nie przez cały czas równie ekscytująco. W paru momentach bowiem Francuz niepotrzebnie postanowił pójść na skróty.
Eric Herenguel
‹Srebrny księżyc nad Providence #2›
W recenzji „
Dzieci otchłani” (2005), czyli opublikowanego przez Taurus Media w listopadzie ubiegłego roku pierwszego tomu dylogii „Srebrny księżyc nad Providence”, zaznaczyliśmy, że Éric Hérenguel – zarówno autor scenariusza, jak i rysunków – „stawia całkiem sporo pytań, nie udzielając przy tym prawie żadnych odpowiedzi”. Założyliśmy z góry – bo tak podpowiadała logika – że na te przyjdzie kolej w albumie wieńczącym całość. Po lekturze „Boga z korzeni” ze zdziwieniem można jednak stwierdzić, że nie wszystkie wątki zostały odpowiednio zamknięte; widocznie w ciągu trzech lat, jakie minęły pomiędzy premierą pierwszej i drugiej odsłony mini cyklu, Francuz sam o pewnych zasygnalizowanych przez siebie szczegółach zapomniał. Inna sprawa, że nie wpływa to wcale znacząco na obniżenie wartości artystycznej dzieła.
Przypomnijmy pokrótce, o co w komiksie chodzi. Akcję autor umieścił za Oceanem; dramatyczne i przerażające wydarzenia rozgrywają się w miasteczku Providence w stanie New Hampshire w 1880 roku. Wkrótce po tragicznej śmierci starego cieśli Josepha Spencera pojawia się w nim, przysłana z Bostonu, Cathy Gatling. Zauroczony nią miejscowy szeryf James Stuart bierze kobietę za pracownicę jednej z bostońskich kancelarii adwokackich, prawda jednak jest zupełnie inna. Cathy mniej interesuje to, jaki majątek pozostawił po sobie zmarły, a znacznie bardziej przyczyny jego makabrycznej śmierci. Tym bardziej że krótko po zabójstwie Spencera mają miejsce w Providence kolejne trudne do pojęcia i wyjaśnienia mordy, jak chociażby ten dokonany na młodziutkiej Simone. Burmistrz sprowadza do miasta okrutnego łowcę głów Dixona Deadwooda, który bez wgłębiania się w temat oznajmia, że sprawcą gwałtów jest podkuwacz koni Indianin Ironcloud. Cała nienawiść mieszkańców zostaje skierowana przeciwko czerwonoskóremu, któremu nie jest w stanie pomóc nawet zaprzyjaźniony z nim szeryf.
Z biegiem czasu atmosfera się zagęszcza. W rozładowaniu napięcia nie pomaga fakt, że praktycznie każda z osób zamieszanych w sprawę ma coś do ukrycia, a jej intencje są odmienne od postulowanych. Jedynym w pełni uczciwym człowiekiem, ale z tego powodu też niewiele rozumiejącym, co dzieje się dokoła niego, jest Stuart, którego prosty umysł nie jest w stanie przyswoić sobie opowieści o starodawnych bogach, demonach i duchach. Chcąc postępować racjonalnie w irracjonalnej sytuacji, pakuje się więc w kłopoty, z których co rusz muszą wyciągać go inni. To, co w „Dzieciach otchłani” zostało zasygnalizowane, w tomie drugim doczekało się rozwinięcia – chodzi głównie o wątek bestii siejącej grozę w okolicznych lasach. Podobnie jest z obecnością w miasteczku pięknej Cathy, która – jak się okazuje – ma do spełnienia bardzo ważną misję. A i pojawienie się Deadwooda wcale nie jest przypadkowe. I tu docieramy do nie do końca wykorzystanych szans fabularnych. Największą jest motyw związany z przeszłością łowcy głów i przyczyną jego nienawiści do Indian, który aż prosi się o rozwinięcie, a zamknięty zostaje w kilku zaledwie zdaniach.
Można też zastanawiać się, czy Hérenguel nie mógł bardziej pogłówkować, aby mocniejszymi więzami połączyć wątki indiańskiego półboga Nanabusha i pogrążającego się w szaleństwie, marzącego o ujrzeniu oblicza Boga, pastora. Bo chociaż znajdują one swój finał w – dosłownie – tym samym miejscu, de facto wiele wspólnego ze sobą nie mają. Efekt jest taki, że czytelnik, który przez cały czas oczekuje, bo takie sygnały zdaje się wysyłać mu autor, na mocny akord końcowy w tym temacie, ma prawo poczuć się odrobinę rozczarowany. Cóż, kiedy wprowadza się do fabuły – jako niezwykle istotny – element przypadkowości, trzeba mieć ku temu bardzo dobry pretekst i przekonujące wyjaśnienie w zanadrzu. I jeszcze jedno: w otwarciu tomu pierwszego Francuz eksponuje informację o pochodzeniu panny Gatling i jej związkach z Providence, tymczasem w dalszym ciągu Cathy zachowuje się, jakby wszystko widziała na oczy po raz pierwszy i nikogo nie znała. Owszem, w ciągu kilku, kilkunastu czy choćby dwudziestu lat wiele ma prawo się zmienić, problem w tym, że z treści komiksu nic takiego nie wynika. Hérenguel motyw przeszłości kobiety po prostu porzuca, by już do niego nie wrócić.
Mimo pewnych uwag krytycznych, „Srebrny księżyc nad Providence” to wciągająca lektura. Zwłaszcza zaś dla tych, którzy zaczytywali się – bądź wciąż jeszcze zaczytują – w opowiadaniach Howarda Phillipsa Lovecrafta i powieściach Grahama Mastertona (vide cykl o Manitou). Generalnie znajdą tu wiele dla siebie wielbiciele amerykańskich „ghost stores” z przełomu XIX i XX wieków. Bo choć twórca komiksu jest Francuzem, zadanie dotyczące realiów epoki – zarówno w sferze obyczajowej, jak i ikonograficznej – odrobił należycie. Na dodatek Hérenguel-scenarzysta zadbał o to, aby Hérenguel-rysownik miał pole do popisu – głównie w zakończeniu historii, kiedy to wyobraźnia grafika mogła sobie nieźle pohasać, przywołując na karty komiksu cały tabun apokaliptycznych stworów z indiańskich wierzeń. Na ich tle wiecznie zaskoczona i skonfundowana twarz dobrotliwego szeryfa Stuarta robi komiczne wrażenie, chociaż do śmiechu zdecydowanie mu nie jest.