Wielbiciele Człowieka-Nietoperza są ostatnimi czasy dopieszczani przez Egmont. Regularnie bowiem światło dzienne oglądają w Polsce kolejne albumy z serii „Nowe DC Comics”, a na dodatek pojawiają się wydania starszych opowieści. W „Człowieku, który się śmieje” zamieszczono dwie historie: tytułową – z Jokerem jako głównym adwersarzem Batmana – oraz „Z drewna zrobiony”, w której w sukurs przychodzi mu Green Lantern.
Uśmiech złoczyńcy i wyrzuty bohatera
[Ed Brubaker, Doug Mahnke, Aaron Sowd, Patrick Zircher „Batman: Człowiek, który się śmieje” - recenzja]
Wielbiciele Człowieka-Nietoperza są ostatnimi czasy dopieszczani przez Egmont. Regularnie bowiem światło dzienne oglądają w Polsce kolejne albumy z serii „Nowe DC Comics”, a na dodatek pojawiają się wydania starszych opowieści. W „Człowieku, który się śmieje” zamieszczono dwie historie: tytułową – z Jokerem jako głównym adwersarzem Batmana – oraz „Z drewna zrobiony”, w której w sukurs przychodzi mu Green Lantern.
Ed Brubaker, Doug Mahnke, Aaron Sowd, Patrick Zircher
‹Batman: Człowiek, który się śmieje›
Obie historie łączy, poza głównym bohaterem i miejscem akcji, osoba scenarzysty – Eda Brubakera, specjalisty od amerykańskich komiksów superbohaterskich, który na koncie ma między innymi przygody takich postaci, jak Kapitan Ameryka, X-Men, Catwoman czy Daredevil. I oczywiście Batman, któremu poświęcił kilka lat swego życia. Dwie z tych opowieści zebrano w tomie zatytułowanym „Człowiek, który się śmieje”. Powstały one w odstępie dwóch lat – między 2003 a 2005 rokiem – i nie są w jakiś szczególny sposób powiązane ze sobą fabularnie. Pierwsza, która dała tytuł całości, powstała jako osobny album w 2005 roku i nawiązuje do początków kariery Człowieka-Nietoperza, stanowiąc niejako naturalne rozwinięcie wątków zasygnalizowanych w „Roku pierwszym” (1987) Franka Millera i Davida Mazzucchiellego. To tam kapitan James Gordon wspomniał Batmanowi o istnieniu nowego groźnego przestępcy, nazywającego siebie Jokerem, który groził, że zatruje ujęcia wody w Gotham City. Miller historii tej już nie kontynuował, za to po osiemnastu latach zdecydował się dopowiedzieć ją Brubaker.
Warto jednak zaznaczyć, że scenarzysta „Człowieka…” oparł się przede wszystkim na jednej z najwcześniejszych opowieści o Batmanie, oryginalnie wydanej… wiosną 1940 roku. Komiks późniejszy o sześćdziesiąt pięć lat jest w zasadzie remakiem tamtego, tyle że pojawiają się w nim postaci nierozerwalnie związane z Bruce’em Wayne’em dopiero w kolejnych latach (jak chociażby kamerdyner i pomocnik Alfred Pennyworth), których w pierwowzorze jeszcze nie było. Zaczyna się ta historia jak najwytrawniejszy thriller: bezdomny weteran w opuszczonej fabryce znajduje zmasakrowane zwłoki dziesięciu osób. Wezwany na miejsce zdarzenia kapitan Gordon jest zszokowany widokiem; Batman, który przybywa w ślad za nim, też nie pozostaje obojętny. To on zauważa, że ciała te leżą tu już przynajmniej od kilku tygodni, a wyglądają tak, jakby morderca ćwiczył na nich nową metodę zabijania. Co oznaczać może tylko jedno – niebawem w Gotham objawi się nowy, znacznie okrutniejszy od wszystkich znanych wcześniej złoczyńca.
I rzeczywiście, na jego pojawienie się nie trzeba długo czekać. Podczas transmisji na żywo sprzed odnowionego właśnie Azylu Arkham, czyli zakładu dla obłąkanych przestępców, zamordowana zostaje ekipa telewizyjna; twarz reporterki – tuż przed jej śmiercią – na oczach widzów przeobraża się w maskę klauna, po czym na ekranie pojawia się on sam – superzłoczyńca, któremu szybko zostaje nadane imię Joker. Zapowiada on, że dokładnie o północy zabije kolejną osobą – znanego w Gotham przedsiębiorcę Henry’ego Claridge’a. Tak też się dzieje. A potem wyznacza kolejne ofiary, w tym także… Bruce’a Wayne’a. Batman, nie chcąc podzielić losu innych, musi jak najszybciej odnaleźć zbrodniarza. A żeby do niego dotrzeć, przeprowadza śledztwo, które ma mu pomóc odpowiedzieć na pytania, co Joker naprawdę planuje (ponieważ od początku nie ma wątpliwości, że śmierć Claridge’a i pozostałych to jedynie zasłona dymna) i dlaczego pała tak wielką nienawiścią do wszystkich mieszkańców Gotham. W dochodzeniu tym może zaś liczyć na wsparcie kapitana Gordona i wiernego sługi Alfreda.
„Człowiek…” jest klasycznym czarnym kryminałem wpisanym w komiks superbohaterski – tak dobrym właśnie dlatego, że łączy najlepsze cechy obu gatunków. Batman jako śledczy starający się dopaść psychopatycznego seryjnego mordercę o mentalności globalnego terrorysty sprawdza się znakomicie – przebiegłości, intuicji i uporu w dotarciu do prawdy mógłby mu pozazdrościć sam Philip Marlowe. Jedyne, co nieco odstaje poziomem od reszty, to finałowy pojedynek, a konkretniej – tempo, w jakim cała sprawa zostaje załatwiona. Z drugiej strony, jeśli przyjrzeć się temu bez emocji, można Brubakera zrozumieć, w końcu czas naglił i nie było już specjalnych możliwości na dłuższe filozofowanie i roztrząsanie przyczyn stanu rzeczy, który doprowadził do tragedii (a przecież mogłoby się skończyć jeszcze gorzej). Druga z opowieści – „Z drewna zrobiony” – powstała dwa lata wcześniej (w 2003 roku), ale jej akcja rozgrywa się dużo później (mimo że w retrospekcjach sięga jeszcze czasów, gdy Bruce’a Wayne’a nie było nawet na świecie). Po raz pierwszy ukazała się ona w trzech zeszytach z cyklu „Detective Comics”.
James Gordon jest już szanowanym emerytem. Po latach spędzonych w Europie, gdzie nie czuł się jednak najlepiej, wrócił za Ocean i osiadł w Gotham. Po czasach pracy w policji pozostały mu pewne przyzwyczajenia, chociażby poranne wstawanie. Jeszcze zanim miasto zaludnia się osobami śpieszącymi do pracy, staruszek lubi pospacerować pustymi ulicami. W czasie jednego z takich spacerów spotyka dwóch opryszków okradających bezdomnego. Mimo zaawansowanego wieku i nie takiej już sprawności fizycznej, interweniuje, przeganiając ich. I wtedy przekonuje się, że bezdomny jest trupem. Na dodatek na jego odsłoniętej klatce piersiowej ktoś wytatuował: „Z drewna zrobiony”. I raczej nie zrobili tego drobni złodziejaszkowie. Nie bez znaczenia jest też, jak się wydaje, miejsce znalezienia zwłok – to pomnik wielkiego bohatera Gotham z czasów przed Batmanem, Green Lanterna. Dlaczego? Otóż w 1948 roku, krótko po odsłonięciu monumentu, dokonano w mieście kilku makabrycznych zbrodni, ofiarą padł między innymi ówczesny burmistrz, przyjaciel Zielonej Latarni.
Po kilku miesiącach morderca, którego nigdy nie złapano, zamilkł. Teraz powrócił – on albo jego naśladowca. Że mamy do czynienia z tym pierwszym albo drugim – nie ma najmniejszych wątpliwości. Śladem rozwiewającym je jest właśnie ów tajemniczy tatuaż, którym zbrodniarz „ozdabiał” również ciała osób zamordowanych w latach 40. Gordon postanawia szukać tropów w przeszłości, Batman z kolei prowadzi śledztwo w teraźniejszości, a pomaga mu w tym przybyły z Nowego Jorku Green Lantern (w tym przypadku chodzi o tego pierwotnego, Alana Scotta), który całą sprawę traktuje nad wyraz osobiście. Ma bowiem nadzieję, że przynajmniej po pięćdziesięciu pięciu latach odnajdzie zabójcę burmistrza Thorndike’a. W warstwie fabularnej, pomijając oczywiście nadprzyrodzone moce bohaterów, ponownie mamy do czynienia z kryminałem, którego głównym motywem jest tropienie seryjnego mordercy. I naprawdę nie ma tu większego znaczenia rozpiętość czasowa pomiędzy dokonanymi zbrodniami, ponieważ wiążą się one ze sobą bardzo ściśle.
Brubaker wie, jak podbijać napięcie. W „Człowieku…” każe Jokerowi zapolować na samego Bruce’a Wayne’a, w „Z drewna zrobiony” sprawia, że na włosku zawisa życie ekskapitana Gordona, co oczywiście zmusza Batmana do jeszcze energiczniejszych działań. Dodatkowym smaczkiem drugiej z opowieści jest natomiast powrót do zamierzchłych czasów Gotham, kiedy jeszcze nie było ani Człowieka-Nietoperza, ani Jokera, ale to wcale nie oznacza, że mieszkańcom żyło się spokojniej. Bo skoro już wtedy istnieli superbohaterowie (vide Zielona Latarnia), to znaczy, że byli też superzłoczyńcy. I nie ma znaczenia, że z perspektywy czasu ich modus operandi może przywoływać uśmiech na twarzy, skoro odznaczali się odpowiednią siłą fizyczną i determinacją, a na dodatek poznali piętę achillesową głównego obrońcy miasta. Co zresztą było przyczyną późniejszych wieloletnich wyrzutów sumienia Green Lanterna. Obie historie zostały nie tylko świetnie spisane, ale i narysowane. Zarówno Doug Mahnke („Człowiek, który się śmieje”), jak i Patrick Zircher („Z drewna zrobiony”) idealnie wstrzelili się w klimat oddanych im do zilustrowania opowieści. Ten pierwszy, idąc tropem czarnego kryminału, całość rozegrał w scenerii noir, drugi natomiast świetnie poddał przeróbkom portret w miarę sielskiego Gotham sprzed kilkudziesięciu lat. W efekcie otrzymujemy skrajnie odmienne, ale równie fascynujące, wizje tego samego miasta. Jest w każdym razie na czym zawiesić oko!
