Po udanym starcie „Nowego DC Comics” Egmont postanowił wprowadzić na polski rynek kolejną superbohaterską serię tego wydawnictwa – „Ziemia Jeden”. W ramach tego cyklu od pięciu lat pojawiają się opowieści przedstawiające doskonale znanych bohaterów w alternatywnym świecie. W przypadku Batmana pozwoliło to na opowiedzenie historii narodzin Mrocznego Rycerza po raz kolejny, bez oglądania się na wcześniej rozwijane wątki. Warto było? Zdecydowanie!
Batman ten sam, lecz nie taki sam
[Gary Frank, Geoff Johns „Batman: Ziemia Jeden #1” - recenzja]
Po udanym starcie „Nowego DC Comics” Egmont postanowił wprowadzić na polski rynek kolejną superbohaterską serię tego wydawnictwa – „Ziemia Jeden”. W ramach tego cyklu od pięciu lat pojawiają się opowieści przedstawiające doskonale znanych bohaterów w alternatywnym świecie. W przypadku Batmana pozwoliło to na opowiedzenie historii narodzin Mrocznego Rycerza po raz kolejny, bez oglądania się na wcześniej rozwijane wątki. Warto było? Zdecydowanie!
Gary Frank, Geoff Johns
‹Batman: Ziemia Jeden #1›
Mogłoby się wydawać, że twórcy komiksów superbohaterskich gonią w piętkę, skoro co jakiś czas próbują opowiadać dzieje tych samych postaci od nowa. Jak nie w ramach „Nowego DC Comics”, to w cyklu „Ziemia Jeden”. Ileż bowiem razy można maglować historię zamachu na rodziców Bruce’a Wayne’a i dociekać, kto za tym stał i jakie miało to skutki na dalsze losy osieroconego chłopca? Okazuje się, że można – i to niemal w nieskończoność. Co więcej: należy się z tego cieszyć. Pod warunkiem jednak, że kolejna odsłona tej historii będzie trzymać odpowiednio wysoki poziom. A tak jest w przypadku, opublikowanego oryginalnie przed trzema laty, albumu „Batman. Ziemia Jeden”. Akcja nowego cyklu DC Comics – zatytułowanego właśnie „Ziemia Jeden” („Earth One”) – rozgrywa się, wzorem literatury fantastycznonaukowej, w alternatywnej rzeczywistości, na planecie przypominającej do złudzenia Ziemię, ale na której wydarzenia biegną własnym torem. Istnieje więc Gotham, w którym mieszkają Wayne’owie; zostaje też popełniona zbrodnia, z powodu której po latach rodzi się samotny wojownik pragnący pomścić niewinne ofiary.
By zamaskować swą tożsamość – zakłada kostium nietoperza. Znamy to doskonale. I co z tego! Ważne, że po raz n-ty opowieść ta potrafi zaciekawić. I że mimo wszystko pojawiają się w niej nowe – można by rzec: alternatywne – elementy. Nowa wersja opowieści o narodzinach Batmana rozgrywa się na dwóch płaszczyznach czasowych, przez autora scenariusza określonych bardzo ogólnie: „obecnie” i „wtedy”. Obie płaszczyzny dzieli kilkanaście lat. „Obecnie” Bruce Wayne jest młodym mężczyzną przed trzydziestką, który wciąż nie potrafi poradzić sobie z traumatycznymi przeżyciami z dzieciństwa (czyli tego, co wydarzyło się „wtedy”). Był naocznym świadkiem śmierci swoich rodziców. Policja nigdy nie wykryła sprawcy bandyckiego napadu. Ale czy to może dziwić, skoro wiedzą poliszynela jest, że strażnicy porządku w Gotham City należą do najbardziej skorumpowanych w świecie? Bruce’owi tamto wydarzenie nie daje spokoju. Czuje się winny – głównie dlatego, że to on uparł się na wizytę w kinie tamtego wieczoru, to on wybiegł z sali kinowej na ciemną uliczkę, w której zaskoczył Wayne’ów morderca. Gdyby nie upór chłopca wszystko mogło potoczyć się zupełnie inaczej – rodzice by żyli, on dorastałby w pełnej i szczęśliwej rodzinie.
Inne byłoby także Gotham. Istotną zmianą w porównaniu z klasyczną opowieścią o Batmanie jest to, że Thomas Wayne stracił życie w toku kampanii przedwyborczej. Kandydował na burmistrza miasta, aby wygrawszy, raz na zawsze odsunąć od władzy obłudnego i sprzedajnego Oswalda Cobblepota. Po latach dorosły już Bruce nie ma wątpliwości, że śmierć rodziców miała związek z toczącą się wówczas walką o władzę nad Gotham. Zyskał na to nawet pośredni, ale przekonujący (przynajmniej jego) dowód – na jednym z aktualnych zdjęć prasowych zobaczył Jacoba Weavera, ochroniarza burmistrza, z należącą niegdyś do Thomasa Wayne’a zapalniczką w ręku. A zanim dostał robotę u Cobblepota, Weaver był gliniarzem – w dniu śmierci rodziców Bruce’a pojawił się jako jeden z pierwszych na miejscu zbrodni. Młody magnat dochodzi więc do wniosku, że jeśli odpowiednio mocno przyciśnie ekspolicjanta, ten zdradzi mu tajemnicę tamtego feralnego wieczoru i doprowadzi go prostą drogą do zleceniodawcy mordu. Musi jednak ukryć swoją tożsamość, staje się więc Mrocznym Rycerzem, mścicielem odzianym w kostium nietoperza (dlaczego właśnie akurat taki, jest oczywiście – i to całkiem sensownie – wytłumaczone).
Tyle że Batman z Ziemi Jeden nie posiada ponadnaturalnych mocy swego protoplasty. Do wszystkiego – sam lub z pomocą innych – musi dopiero dojść. I stopniowo, zbierając siniaki i łapiąc kontuzje, dochodzi. Na kogo zaś może liczyć? Z jednej strony na niezawodnego Alfreda Pennywortha, który – o dziwo – w niczym nie przypomina postaci kanonicznej (zamiast dystyngowanym lokajem jest weteranem wojennym, byłym żołnierzem piechoty morskiej); z drugiej natomiast – na Luciusa Foksa (który, dla odmiany, nie został poddany praktycznie żadnemu liftingowi). Poza Mrocznym Rycerzem, Alfredem i Luciusem Foksem bardzo istotną postacią jest również detektyw Jim Gordon, którego los – który to już raz? – stawia na drodze prowadzącego śledztwo w sprawie śmierci swoich rodziców Bruce’a. Pierwsze spotkania obu panów nie należą dla żadnego z nich do przyjemnych doświadczeń. Inna sprawa, że Gordon początkowo wcale nie jest takim nieskazitelnym stróżem prawa i porządku publicznego (ale to już wiemy); z biegiem czasu zmienia się jednak, a ta przemiana ma związek z osobą jego nowego partnera – przeniesionego do Gotham z Los Angeles policyjnego celebryty Harveya Bullocka.
Pragnący rozgłosu Bullock, choć kierują innym całkiem inne przesłanki, ma ten sam cel co Batman – chce dopaść, najlepiej w świetle reflektorów, zabójcę Thomasa i Marthy Wayne’ów (co ciekawe, na Ziemi Jeden matka Bruce’a jest potomkinią rodu Arkhamów, co nie jest jedynie kolejnym udziwnieniem, ale ma żelazne umocowanie w fabule). To pozwoliłoby mu odzyskać utraconą popularność. Kiedy przybywa do Gotham, nie zdaje sobie jednak jeszcze sprawy, z jakimi potwornościami będzie musiał się zmierzyć. „Batman. Ziemia Jeden” – co jest (a przynajmniej było na wstępie) założeniem całego cyklu – stanowi zamkniętą całość, od początku pomyślaną jako zwarta, rozpisana na ponad sto stron, a nie na pojedyncze zeszyty, historia. Napisania scenariusza, co było niemałym wyzwaniem, podjął się Geoff Johns, mający ogromne doświadczenie zarówno w superbohatrerskiej branży komiksowej (współtworzył między innymi opowieści o Supermanie, Hawkmanie, Green Lanternie i Aquamanie), jak i filmowej (odpowiadał za odcinki seriali „Smallville”, „Arrow”, „The Flash”). Jako autor po raz kolejny odświeżający uniwersum Batmana poradził sobie bez zastrzeżeń. Sięgając po, zdawałoby się, zgrane do cna elementy, stworzył nową jakość, uczłowieczając Mrocznego Rycerza tak bardzo, jak tylko było to możliwe.
Do sukcesu batmanowskiej „Ziemi Jeden” w takim samym stopniu, co scenarzysta, przyczynił się jednak również autor rysunków – Anglik Gary Frank, w Polsce znany przede wszystkim z wymyślonej przez J. Michaela Straczynskiego serii „Midnight Nation. Plemię cienia” (2000). Zanim nawiązał współpracę z DC Comics, tworzył dla Marvela (Avengers, Hulk). Jego Batman graficznie nawiązuje do najmroczniejszych odsłon cyklu – i nie tylko dlatego, że większa część akcji rozgrywa się po zmroku i w nocy. Mrok jest w duszy bohatera, co wyraźnie uzewnętrznione zostaje na jego marsowym, skrywającym nieodłączny ból obliczu (także wtedy, gdy jest „tylko” Bruce’em Wayne’em). Wiecznie zafrasowane są również twarze Jima Gordona i Alfreda Pennywortha, a i z facjaty Harveya Bullocka zaskakująco szybko znika szelmowski, hollywoodzki uśmieszek. Cóż to Gotham robi z ludzi! Wróćmy jednak jeszcze na moment do rysunków Gary’ego Franka. Są bardzo realistyczne, pełne dynamiki i – co jest skutkiem obu tych składników połączonych w jedno – równocześnie przejmujące i przerażające (zwłaszcza w sekwencjach bliskich stylistyce horroru, których w „Ziemi Jeden” za sprawą pewnego wyjątkowo odrażającego typa nie brakuje). Co nie mniej istotne, alternatywna wersja przygód Mrocznego Rycerza spodobała się tak bardzo, że już niebawem światło dzienne ujrzy jej kontynuacja. I jest to powód do radości!
"Tyle że Batman z Ziemi Jeden nie posiada ponadnaturalnych mocy swego protoplasty". Ale przecież Batman-protoplasta nie posiada "ponadnaturalnych" mocy.