Nie jest łatwo zapanować nad grupą bohaterów, spośród których większość – jeśli nie wszyscy – ma rozbudowane ambicje i ego sięgające do szczytu Mount Everestu. Warrenowi Ellisowi, choć jest w tworzeniu komiksowych scenariuszy specjalistą jakich mało, udało się to średnio. Jego Mściciele w albumie „Wojna bez końca” co rusz wchodzą sobie w paradę, a ich współpraca bywa iluzoryczna.
Od wojny do wojny
[Warren Ellis, Mike McKone „Avengers: Wojna bez końca” - recenzja]
Nie jest łatwo zapanować nad grupą bohaterów, spośród których większość – jeśli nie wszyscy – ma rozbudowane ambicje i ego sięgające do szczytu Mount Everestu. Warrenowi Ellisowi, choć jest w tworzeniu komiksowych scenariuszy specjalistą jakich mało, udało się to średnio. Jego Mściciele w albumie „Wojna bez końca” co rusz wchodzą sobie w paradę, a ich współpraca bywa iluzoryczna.
Warren Ellis, Mike McKone
‹Avengers: Wojna bez końca›
Avengersi są na fali. Trudno dziwić się więc, że Egmont spieszył się z wydaniem tego albumu ogromnie (na dodatek długo utrzymując ów fakt w tajemnicy), aby zdążyć na moment premiery „Czasu Ultrona”. Dla wielbicieli Mścicieli była to na pewna miła niespodzianka, tym bardziej że do tej pory jakoś szczególnie nie byli rozpieszczani komiksami o swoich ulubieńcach (w przeciwieństwie na przykład do fanów Batmana). Apetyt podsycał jeszcze fakt, że za scenariusz „Wojny bez końca” – one-shotu wydanego pierwotnie za Oceanem przed dwoma laty – odpowiadał sam Warren Ellis, znany z tak bestsellerowych serii, jak „Transmetropolitan”, „Planetary”, „Detektyw Fell” czy „Authority”, ale mający również niemałe doświadczenie we „współpracy” z superbohaterami (vide opowieści o Hellblazerze, Iron Manie, Ghost Riderze i X-Menach). Można było zatem oczekiwać prawdziwej uczty. A co otrzymaliśmy? Dość sztampową, mocno przewidywalną i trochę chaotyczną historię o „trykociarzach”, którzy po raz kolejny ratują świat, a przy okazji także Nowy Jork. Dodatkowym walorem miało być zaś wpisanie jej w aktualną, napiętą sytuację na Bliskim Wschodzie i w Azji Środkowej.
Fabuła zaczyna się od przedstawienia dramatycznej sytuacji w muzułmańskiej Slorenii – fikcyjnym państewku, wciśniętym pomiędzy Iran, Afganistan i Turkmenistan. Toczy się tam właśnie wojna domowa pomiędzy demokratami, którzy nie tak dawno wygrali wybory parlamentarne, a Tabissarą, reżimem, który w ich wyniku utracił wpływy, z czym zresztą nie zamierza się pogodzić. Z uwagi na strategiczne położenie w samym centrum zapalnego regionu Slorenia odgrywa bardzo ważną rolę w polityce międzynarodowej Stanów Zjednoczonych, dlatego też Waszyngton zdecydował się wysłać tam swoje wojska. To akurat nikogo nie dziwi. Ale gdy dwoje islamskich bojowników, Szaw i Ara, zestrzeliwują amerykańskiego drona, co następnie relacjonują media na całym świecie, zapada konsternacja. Co to za nieznana do tej pory broń? Dlaczego znajduje się na niej logo angielskiej firmy Hereward, która ma swoją siedzibę na położonej na dalekiej północy norweskiej wyspie Skrekklandet? Telewizyjną relację ze Slorenii ogląda także przeniesiony w czasy współczesne Steve Rogers, czyli Kapitan Ameryka, i wywołuje ona w nim nie tylko przykre wspomnienia, ale i ogromne obawy.
Kapitan Ameryka doskonale pamięta wyspę Skrekklandet z jednej ze swoich misji podczas drugiej wojny światowej; dlatego teraz zdaje sobie sprawę z zagrożenia, jakie się pojawiło. Nie zwlekając, postanawia wyruszyć tam w towarzystwie pozostałych Avengersów. Będzie to jednak możliwe dopiero wtedy, gdy na miejsce zbiórki przybędą wszyscy Mściciele. A są wśród nich Hawkeye, Kapitan Marvel, Iron Man, Black Widow, Wolverine oraz Thor i Hulk. Nie zaskakuje zatem fakt, że kilkanaście kolejnych plansz albumu poświęconych jest zbieraniu się grupy i podkreślaniu mniej lub bardziej oficjalnych, wrogich bądź przyjaznych relacji pomiędzy nimi. Słowem: norma, bez której komiks spokojnie mógłby się obyć. Widocznie jednak Ellis chciał dorzucić swoje trzy grosze uszczypliwości pod adresem niektórych postaci. By potem przejść już do „kina akcji” w najczystszej postaci. Od tego momentu fabuła pędzi na złamanie karku, zaś bohaterowie w ekspresowym tempie – jest nawet wyjaśnione, jak to robią – przenoszą się z miejsca na miejsce. W jednej chwili jesteśmy więc w Slorenii, by w następnej znaleźć się ponownie w USA, a po chwili wyskoczyć na Skrekklandet.
Ten pośpiech sam w sobie nie przeszkadza, ale mimo wszystko wywołuje odczucie chaosu. Pamiętajmy bowiem, że w tym pędzie scenarzysta musi zapanować nad kilkoma domagającymi się szczególnej uwagi i przyzwyczajonymi do tego, aby grać pierwsze skrzypce, bohaterami. Gdy poświęca im zbyt mało czasu, stają się oni rozdrażnieni, a i czytelnikom może być nie w smak, że pojawiają się na tak krótko. W pełni usatysfakcjonowani będą jedynie wielbiciele Kapitana Ameryki i… Thora, który choć na kartach „Wojny bez końca” pojawia się stosunkowo późno, szybko wybija się – obok Steve’a Rogersa – na postać pierwszoplanową. Jak się bowiem okazuje, zestrzelony w Slorenii tajemniczy dron wiąże się z pewną historią z odległej przeszłości syna Odyna. Warren Ellis musi przy tym dokonać dokonywać sporej ekwilibrystyki, aby oba wątki powiązać ze sobą. Niby mu się to udaje, ale jednak zalatuje na odległość brakiem prawdopodobieństwa. Jeśli jednak chcecie wiedzieć, co może łączyć mitycznego potwora z nazistowską Wunderwaffe i nowoczesną bronią wykorzystywaną przez Amerykanów – zachęcamy do lektury. Może Was to połączenie będzie mniej irytować.
Graficznie „Wojna bez końca” prezentuje poziom zbliżony do setek innych komiksów o superbohaterach. Ale też za rysunki odpowiada człowiek – przypomnijmy: Mike McKone – który zanim trafił do stajni Marvela (gdzie współtworzył między innymi opowieści o Fantastycznej Czwórce i Spider-Manie), tworzył także dla DC Comics (vide JLA, Legion, Teen Titans). „Trykociarzy” poznał więc od podszewki. Jedyne, co można mu zarzucić, to brak tego, co wyróżniałoby jego kreskę od innych autorów. Nie należy tego jednak traktować jako minus, raczej jako nieobecność plusa. Bo przecież poza tym wszystko jest na odpowiednim poziomie. A w niektórych kadrach ulubieni bohaterowie wyglądają nawet bardzo majestatycznie i przejmująco (co dotyczy głównie Kapitana Ameryki, Thora i Hulka). Podsumowując: nowy tom Avengersów to lektura dla wielbicieli gatunku; pozostali mogą sobie spokojnie darować – to na pewno nie jest historia, która przełamie ich uprzedzenia i pozwoli zwalczyć stereotypy.