Festiwal Hermanna Huppena w Polsce trwa dalej. Po zakończeniu dziesięciotomowej historycznej serii „Wieże Bois-Maury” zaczęła ukazywać się jej kontynuacja; do tego opublikowano najnowsze dzieło artysty – western „Bez przebaczenia”. A Elemental nie ustaje w dostarczaniu spragnionym czytelnikom kolejnych odsłon „Jeremiaha”. Szósta w kolejności nosi tytuł „Sekta”.
Jeden jest bóg, a zwą go Inemoch!
[Hermann Huppen „Jeremiah #6: Sekta” - recenzja]
Festiwal Hermanna Huppena w Polsce trwa dalej. Po zakończeniu dziesięciotomowej historycznej serii „Wieże Bois-Maury” zaczęła ukazywać się jej kontynuacja; do tego opublikowano najnowsze dzieło artysty – western „Bez przebaczenia”. A Elemental nie ustaje w dostarczaniu spragnionym czytelnikom kolejnych odsłon „Jeremiaha”. Szósta w kolejności nosi tytuł „Sekta”.
Hermann Huppen
‹Jeremiah #6: Sekta›
Po dramatycznych przeżyciach – swoją drogą czy bohaterowie serii Hermanna Huppena mają na koncie jakieś nietraumatyczne przygody? – opisanych przez belgijskiego scenarzystę w tomie zatytułowanym „
Laboratorium wieczności” (1986) może się wydawać, że teraz czeka wreszcie Jeremiaha i Kurdy’ego Malloya chwila oddechu. Przynajmniej oni tak sądzą; czytelnik natomiast od samego początku wie, że byłoby dla nich lepiej, aby na to nie liczyli. Wystarczy wszak rzut oka na pierwszą planszę komiksu, która – jeśli dodamy do tego jeszcze jednoznaczny (w kontekście całego cyklu) tytuł albumu, „Sekta” – zapowiada kolejne kłopoty, jakie prędzej czy później muszą stać się udziałem sympatycznych, mimo swoich wielu wad, bohaterów. Ale na razie nie dostrzegają oni jeszcze gromadzących się nad ich głowami czarnych chmur. Jedyne, co przeszkadza im w drodze i wypełnieniu kolejnego zlecenia, to… mgła. Tak gęsta, że ich szef, sierżant policji Grehan, podejmuje decyzję o wstrzymaniu marszu i przeczekaniu do rana. Grehan wraz ze swoim pomocnikiem Lessleyem oraz dodatkowo wynajętymi Jeremiahem i Kurdym eskortują rodzinę Graigów. I chociaż Norman Graig sprawia wrażenie człowieka bardzo tajemniczego, zadanie nie przysparza im, jak dotąd, większych trosk.
Aż do teraz. We mgle znika bowiem Lessley, który udaje się do lasu, aby upolować coś do zjedzenia. Sierżant Grehan, gdy tylko mgła opada, zarządza dalszy marsz; nie ma zamiaru ani czekać, ani tym bardziej wszczynać poszukiwań swego pomocnika. Ostrzegał go przecież; Lessley wiedział, że jeśli coś mu się stanie, nie może liczyć na żadną pomoc. Najważniejsze jest przecież wypełnienie zadania i bezpieczeństwo ochranianej rodziny. Jeremiah i Malloy, chociaż zaskoczeni postępowaniem sierżanta, nie mogą mu się przeciwstawić; są jedynie pionkami wynajętymi do wykonywania poleceń. I zdają sobie sprawę, że wszyscy zyskają na tym, jeśli będą ze sobą ściśle współpracować, zamiast się kłócić. Tym bardziej że dalsza droga zaczyna obfitować w przeszkody. A to zniszczony trakt, a to dziwni ludzie wałęsający się po lesie, wreszcie – już po dotarciu do miasta – zwyczajni bandyci, którzy, zobaczywszy świadczące o zamożności ciuchy Graigów, planują napad na konwój. Jak się jednak później okazuje, to jeszcze nie koniec tarapatów. Ba! prawdziwe kłopoty zaczynają się dopiero wtedy, gdy nadciąga… pomoc. Szukając schronienia i lekarza, uciekinierzy trafiają do dziwnej osoby, w której w sposób autorytarny rządzi niejaki Abraham P.W. Smith, wielki kapłan jedynego prawdziwego boga Inemocha.
To oczywiście wyjaśnia tytuł albumu. I nie jest żadną szczególną tajemnicą, ponieważ Hermann przedstawia nam „wielkiego kapłana” już na samym początku komiksu. Czytelnik ani przez moment nie ma więc wątpliwości, że drogi Smitha oraz Kurdy’ego i Jeremiaha muszą się w końcu przeciąć. Najważniejsze, aby scenarzysta potrafił tak poprowadzić akcję, by to, co nieuchronne, było w równym stopniu ekscytujące. I nie da się ukryć, że z tym akurat Belg radzi sobie całkiem nieźle. Fabuła zaczyna szwankować dopiero później. Nie dlatego, że pojawiają się w niej jakieś luki logiczne; wręcz przeciwnie, wszystko jest ze sobą powiązane. Problem jest inny – trochę za dużo tu szczęśliwych zbiegów okoliczności. Gdy tylko bohaterowie wdeptują w bagno, pojawia się ktoś, kto wyciąga do nich pomocną dłoń. Zaskakuje też trochę fakt, że tytułowa sekta odgrywa w całej historii jedynie rolę drugoplanową, jakby Huppen nie znalazł pomysłu na to, by wykorzystać ją z większym rozmachem. W efekcie pojedynek dwójki przyjaciół z wyznawcami Inemocha zostaje odfajkowany w tempie ekspresowym. A szkoda, bo spokojnie można było ten akurat wątek pogłębić, tym samym kierując komiks w stronę okultystycznego horroru.
Ale to wcale nie znaczy, że „Sekta” nie zasługuje na uwagę. Przeciwnie! To wciąż znakomita opowieść o postapokaliptycznym świecie, w którym życie ludzkie nie przedstawia większej wartości, w którym zabić człowieka to tyle, co pacnąć muchę łapką. Motyw drogi – typowy zresztą dla całego „Jeremiaha” – w tym albumie zostaje wpisany (notabene nie po raz pierwszy i nie ostatni) w stylistykę historii z Dzikiego Zachodu. Hermann chyba nie przypadkowo wprowadza do akcji postać Petera Lubowcziczenki (ciekawe kto mu podpowiedział to pseudorosyjskie nazwisko?), który pod pewnymi względami przypomina pamiętnego Johna Mallory’ego z klasycznego spaghetti westernu Sergia Leone „Garść dynamitu” (1971). Jak i w poprzednich albumach cyklu, tak i w „Sekcie” Belg przedstawia nam jedynie pewien wycinek wydarzeń. Może to pozostawiać wrażenie niedosytu (nie dowiadujemy się bowiem, ani kim jest Graig, ani jak doszło do tego, że Kurdy i Jeremiah zaczęli go ochraniać, ani nawet jaki jest cel ich wspólnej podróży), ale z drugiej strony – taka aura tajemniczości i niedopowiedzenia ma też swój niewątpliwy urok; na dodatek z czasem staje się spójnym elementem całego uniwersum budowanego przez Huppena.
Inna sprawa, że daje mu również wolną rękę w budowaniu kolejnych fabuł, uwalniając tym samym od troski o chronologię zdarzeń. Graficznie „Sekta” nie wnosi nic nowego; jest dokładnie taka, jak wcześniejsze odsłony cyklu. Świat (zwłaszcza ten zamieszkany), przez który prowadzi nas belgijski rysownik, odstręcza już na pierwszy rzut oka. Twarze postaci rzadko wzbudzają zaufanie, a jeśli już któraś z nich zaczyna wydawać się sympatyczna, możecie być pewni, że bardzo szybko okaże się, iż człowiek o zaskakująco miłej aparycji okaże się niegodną szacunku szują. Ci zaś, którzy wyglądają, jak szaleńcy – są nimi na sto procent. Ale czy można się temu dziwić, skoro wszyscy zostali doświadczeni przez kataklizm nuklearny?
